Lecz oto na spotkanie gościa wychodzi na schody sam Marek, Rudolf Marek. Jest bardzo chudy i poważny, wzniosły jakiś czy co. Bondy czuje jakieś ssanie koło serca, że Marek nie jest już taki młody, jak był, ani taki straszliwie kudłaty, jak ów wyobrażany wynalazca, że jest całkiem inny niż wszystko, o czym pan Bondy myślał, a nawet niełatwy do poznania. Ale zanim jeszcze zdołał uświadomić sobie w pełni swoje rozczarowanie, inżynier Marek wyciąga do niego rękę i mówi z cicha:
– No, przychodzisz nareszcie, kolego! Wyglądałem cię!
2. Karburator
– Wyglądałem cię! – powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym wynalazcy.
– Widzisz – zmuszał się po trosze do radości – to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat!
– Hm – mruknął Marek. – Więc ty chcesz kupić mój wynalazek?
– Kupić? – zawahał się Bondy. – Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i…
– E, daj spokój i nie udawaj! – przerwał Marek. – Ja wiedziałem, że przyjdziesz. Za taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam raz dla ciebie. Z tego można zrobić… – machnął ręką, odchrząknął i mówił spokojnie. – Wynalazek mój, który ci zaprezentuję, jest daleko większym przewrotem w świecie techniki, niż wynalazek maszyny parowej Watta. Jeśli mam być zwięzły w określeniu jego istoty, to wyrażając się teoretycznie, chodzi o całkowite wykorzystanie energii atomowej…
Bondy ziewnął ukradkiem.
– A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat?
Marek spojrzał na niego trochę zdziwiony.
– Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składają się z ogromnej masy jednostek energii, atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych elektrycznych cząstek…
– To jest strasznie interesujące – przerwał mu Bondy. – Wiesz sam, że w fizyce byłem zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś właściwie do tej zabaweczki, to jest, właściwie, do tej fabryki?
– Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj drucików do żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem przypadkowo. Bo ja już od lat dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii. No powiedz sam, kolego, jakie jest największe zagadnienie współczesnej techniki?
– Handel – odpowiedział prezes Bondy. – Ożeniłeś się?
– Jestem wdowiec – odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. – Handel! Nie handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która jest w materii! Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co moglibyśmy wypalić, gdyby… Rozumiesz?
– Owszem, węgiel jest strasznie drogi – zauważył pan Bondy bardzo mądrze.
Marek usiadł i rzekł poirytowany:
– Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój Bondy.
– Nic, nic, mów dalej – rzekł pan Bondy wielce pojednawczo.
Marek wsparł głowę na ręku.
– Dwadzieścia lat nad tym pracowałem – wyrwało mu się z piersi ciężkie westchnienie – a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto przyjdzie! Moje ogromne marzenie! Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy, to straszna rzecz.
– Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! – przyświadczył Bondy.
– Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać atomową energię całkowicie, bez reszty!
– Aha! – zawołał prezes Bondy. – Będziemy palić atomami. Czemu nie, owszem, można atomami. Bardzo tu ładnie u ciebie, Dolfiku. Małe to, ale ładne. Ilu masz robotników?
Marek nie słuchał.
– Wiesz – mówił w zamyśleniu – to na jedno wychodzi, czy powiesz: wykorzystanie energii atomowej, czy też: spalenie materii. Albo rozbicie materii. Można powiedzieć i tak, i tak.
– Ja jestem za spalaniem – rzekł pan Bondy – słowo to jest takie jakieś cieplejsze.
– Ale ściślejsze jest „rozbicie materii”. Wiesz, rozbić atom na elektrony i te elektrony zaprząc do roboty. Rozumiesz?
– Najzupełniej – zgodził się pan prezes. – Naturalnie, że należy je zaprząc!
– Pomyśl na przykład, że dwa konie ciągną z całej siły dwa końce liny w przeciwnych kierunkach. Wiesz, co to znaczy?
– Pewno jakiś nowy sport, nie? – domyślał się pan Bondy.
– Nie sport, ale spokój. Konie ciągną, ale nie ruszają z miejsca. Ale gdybyś przeciął linę —
…to konie się zwalą na ziemię! – zawołał pan G. H. Bondy z zapałem.
– Nie, ale rozpędzą się w różne strony, staną się energią wyzwoloną. A teraz uważaj: materia to takie sprzęgnięte konie. Przetnij więź, która wiąże z sobą elektrony, a one —
– …się rozpędzą w różne strony.
– Owszem, ale my możemy schwytać je i zaprzęgnąć do roboty, rozumiesz? Albo pomyśl tak: spalamy na przykład kawałek węgla. Otrzymujemy z tego trochę ciepła, ale prócz tego także popiół, gaz węglowy i sadze. W ten sposób materia nie ginie, rozumiesz?
– Rozumiem. Może zapalisz cygaro?
– Nie zapalę. Ale ta materia, która pozostaje, ma jeszcze masę nie zużytej energii atomowej. Gdybyśmy zużyli wszystką w ogóle atomową energię, to zużylibyśmy także atomy. Jednym słowem: materia zniknęłaby.
– Aha. Teraz już rozumiem.
– Jednym słowem jest tak, jak gdybyśmy źle mełli zboże, jak gdybyśmy omełli delikatną górną warstewkę ziarna, a resztę byśmy wyrzucili, jak wyrzucamy popiół. Przy dokładnym przemiale nie pozostaje z ziarna nic, albo prawie nic, prawda? I tak samo przy dokładnym spaleniu materii nie pozostaje z materii nic, albo prawie nic. Wymiele się całkowicie. Zużyje się. Powróci w swoje pierwotne nic. Wiesz, materia potrzebuje straszliwą masę energii na to, aby istnieć. Odbierz jej istnienie, przymuś ją, aby przestała być, a wyzwolisz ogromną masę siły. Tak się rzeczy mają, przyjacielu.
– Aha. To jest całkiem niezłe.
– Pflüger na przykład oblicza, że kilogram węgla zawiera dwadzieścia i trzy biliony kalorii. Sądzę, że Pflüger przesadza.
– Stanowczo.
– Ja sam doszedłem teoretycznie do siedmiu bilionów. Ale i to znaczy, że jeden kilogram węgla przy doskonałym spaleniu mógłby pędzić przyzwoitą fabrykę w ciągu kilkuset godzin.
– Tam do diabła! – zawołał Bondy i zerwał się na równe nogi.
– Dokładnej liczby godzin ci nie podam. Ja już od sześciu tygodni spalam pół kilograma węgla przy obciążeniu trzydziestu kilogramometrów i wierz mi, kolego, maszyna pędzi, i pędzi, i pędzi – wyszeptał Marek blednąc.
Prezes Bondy głaskał w zakłopotaniu brodę, gładką i krągłą jak dziecięcy zadeczek.
– Słuchaj, przyjacielu – zaczął ostrożnie – jesteś, zdaje się, troszeczkę tego ten, przepracowany, że tak powiem.
Marek machnął ręką.
– Et, nic takiego… Gdybyś się choć trochę orientował w fizyce, objaśniłbym ci swój Karburator4, w którym spalam węgiel. Ale to cały wielki rozdział współczesnej fizyki. Zresztą sam zobaczysz wszystko w piwnicy na dole. Wsypałem pół kilograma węgla w maszynę, a potem ją zamknąłem i kazałem notarialnie opieczętować wobec świadków, żeby nikt inny nie mógł dosypać węgla. Idź i popatrz na to. Idź już, idź! I tak nic nie zrozumiesz, ale idź do piwnicy. Człowieku, nie marudź i idź!
– Jak to, a ty nie pójdziesz? – pytał zdziwiony Bondy.
– Nie, idź sam. I uważaj, przyjacielu, nie siedź tam zbyt długo…
– Dlaczego? – pytał Bondy podejrzliwie.
– Tak sobie. Możesz sobie pomyśleć na przykład, że… że tam niezdrowo. I zapal sobie lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. Ten hałas w piwnicy, to nie od mojej maszyny, bo ona pracuje całkiem cicho, równo, nie wydaje żadnego zapachu… Tam huczy tylko, hm, taki, uważasz, wentylator. No więc idź, a ja tu poczekam na ciebie. Potem mi powiesz…
*
Prezes Bondy schodzi do piwnicy zadowolony poniekąd, że pozbył się choć na chwilę tego wariata (przecie nie ulega wątpliwości, że to ciężki wariat) i myśli nad tym, jak by tu zwiać co prędzej. Ale patrzajmyż5: piwnica ma uszczelnione ogromnie grube drzwi, zupełnie takie, jakie widuje się w pancernych kasach wielkich banków. Dobrze, zapalmy lampkę. Przełącznik jest tuż przy drzwiach. W betonowym sklepieniu, czyściutkim niby cela klasztorna, leży na betonowych podbudówkach olbrzymi miedziany wał. Jest całkowicie zamknięty ze wszystkich stron, tylko u góry jest kratka opatrzona pieczęciami. W maszynie ciemno i cisza. Z maszyny prawidłowym i ślizgowym ruchem wybiega tłok obracający z wolna ciężkie koło rozpędowe. To wszystko. Tylko wentylator terkocze w piwnicznym oknie niezmordowanym ruchem.