Ze wszystkich sukien lub szlafroczków pani de Guermantes, najbardziej zdawały się odpowiadać pewnej intencji, najwięcej specjalnej myśli posiadały suknie, które Fortuny stworzył wedle dawnych weneckich wzorów. Historyczny charakter tych sukien, a może fakt że każda z nich jest jedyna, dają im coś tak odrębnego, że poza kobiety która je nosi czekając na nas, rozmawiając z nami, nabiera wyjątkowej ważności; rzekłbyś że ten kostjum jest owocem długiego namysłu i że ta rozmowa odcina się od potocznego życia niby scena romansu. W powieściach Balzaka heroiny kładą z umysłu pewną toaletę w dniu kiedy oczekują pewnego gościa. Dzisiejsze toalety nie mają tyle charakteru – wyjąwszy suknie Fortuny’ego. Nic nie może pozostać mgliste w opisie powieściopisarza, skoro ta suknia istnieje rzeczywiście, skoro najdrobniejszy jej wzór utrwalony jest równie naturalnie jak linje dzieła sztuki. Przed włożeniem tej czy innej sukni, kobieta musiała wybrać między dwiema, i to nie dwiema podobnemi do siebie, ale głęboko indywidualnemi, mogącemi nieomal nosić imiona.
Ale suknia nie przeszkadzała mi myśleć o kobiecie. Pani de Guermantes wydawała mi się nawet w tej epoce milsza niż w czasie gdy się w niej jeszcze kochałem. Mniej od niej oczekując (nie chodziłem już tam dla niej samej) słuchałem jej niemal ze spokojną bezceremonialnością, jaką się ma u siebie w domu, grzejąc się przy kominku; słuchałem jej tak, jakbym czytał książkę pisaną starym językiem. Miałem dość swobody ducha, aby w tem co mówiła smakować ów francuski i tak czysty wdzięk, którego się już dziś nie spotyka w mowie ani w książkach. Słuchałem jej rozmowy niby czysto i rozkosznie francuskiej ludowej piosenki; rozumiałem, że mogła sobie niegdyś żartować z Maeterlincka (podziwiała go zresztą teraz przez płytkość kobiety, wrażliwej na owe mody literackie, których promienie dochodzą późno), tak jak rozumiałem że Mérimée drwił sobie z Baudelaire’a, Stendhal z Balzaka, Paul Louis Courier z Wiktora Hugo, Meilhac z Mallarmégo. Rozumiałem że żartowniś posiadał, w porównaniu z tym z kogo żartował, umysłowość bardzo ograniczoną, ale za to słownik czystszy. Słownik pani de Guermantes – prawie w tym stopniu co język matki Roberta – był zachwycająco czysty. Nie w zimnych falsyfikatach dzisiejszych pisarzy, operujących archaizmami od siedmiu boleści, można odnaleźć stary język i prawdziwą wymowę, ale rozmawiając z panią de Guermantes lub z Franciszką; mając pięć lat, nauczyłem się od Franciszki że nie mówi się le Tarn ale le Tar, nie Béarn ale Béar. Co sprawiło, że w dwudziestym roku życia, kiedym zaczął bywać w świecie, nie musiałem się uczyć, że nie trzeba mówić jak pani Bontemps: „Pani de Béarn”.
Skłamałbym, mówiąc że księżna nie była świadoma tych wsiowych, omal chłopskich rysów, które w niej przetrwały, i że nie wkładała pewnej kokieterji w podkreślanie ich. Ale była to u niej nietyle fałszywa prostota wielkiej damy udającej wieśniaczkę oraz duma księżnej dającej nauczkę parweniuszkom gardzącym chłopami których nie znają, ile artystyczny niemal smak kobiety, znającej czar tego co posiada i nie myślącej psuć tego nowoczesną zaprawą. Podobnie wszyscy znali w Dives normandzkiego restauratora, właściciela „Wilhelma Zdobywcy”, który strzegł się pilnie – rzecz nader rzadka – stroić swojej gospody w nowoczesny zbytek hotelowy; będąc milionerem, zachował język i bluzę normandzkiego chłopa i pozwalał gościom zachodzić do kuchni, aby oglądać, wiejską modą, samego gospodarza przyrządzającego obiad, który był mimo to nieskończenie lepszy i jeszcze droższy niż w najwspanialszych palace-hotelach.
Wszystkie rodzime soki, znajdujące się w starych arystokratycznych rodach, nie wystarczą; trzeba żeby się zdarzyła istota na tyle inteligentna aby nie gardzić temi sokami, aby ich nie zatracić pod światowym pokostem. Pani de Guermantes – na nieszczęście dowcipna paryżanka – zachowała, kiedy ją poznałem, jedynie akcent swoich stron. Ale przynajmniej, kiedy wspominała dziewczęce lata, znajdowała w swoim języku coś pośredniego między naiwnym prowincjonalizmem a sztucznością literacką; kompromis, który tworzy wdzięk La petite Fadette George Sand, lub pewnych legend wplecionych przez Chateaubrianda w Pamiętniki z za grobu. Rozkosz moja to było słyszeć z jej ust opowiadania o chłopach. Stare nazwy, stare zwyczaje, dawały tej symbiozie zamku i wsi coś nader soczystego. Zachowawszy styczność z ziemią na której włada udzielnie, pewien typ arystokracji pozostaje regionalny, tak że najprostsze odezwania się rozwijają nam przed oczami historyczną i geograficzną mapę dawnej Francji.
Kiedy nie było w tem przesady, intencji fabrykowania własnego języka, wówczas wymowa ta stawała się istnem muzeum historji Francji. Wymowa: „Mój stryjeczny dziadek Fitt-Żam” nie dziwiła zgoła, bo wiadomo że Fitz-James’owie uważają się za magnatów francuskich i nie chcą aby ich wymawiać z angielska. Trzeba zresztą podziwiać wzruszającą uległość ludzi, którzy sądzili dotąd że powinni wymawiać gramatycznie pewne nazwiska, a którzy, usłyszawszy że księżna de Guermantes wymawia je inaczej, przerzucili się nagle w nie przeczuwaną wprzód wymowę. I tak, księżna, która miała pradziadka dworzanina hrabi de Chambord, drocząc się z mężem że się stał orleanistą, lubiła mówić: „My, stara wiara z Frochedorf4” Gość, który sądził dotąd, że się wymawia: „Frohsdorf”, skręcał co żywo kominka i powtarzał wciąż „Frochedorf”.
Pewnego razu spytałem pani de Guermantes, kto jest uroczy młody człowiek, którego mi przedstawiła jako swego siostrzeńca, a którego nazwiska nie dosłyszałem; ale nie wiele mnie objaśniło, kiedy, z głębin krtani, księżna wyrzuciła bardzo głośno, ale nie artykułując: „C’est l’… i Eon… l… b… frère à Robert. Utrzymuje, że ma czaszkę kształtu dawnych Gallów”. Wówczas zrozumiałem, że powiedziała: „To Leonek, książę de Léon, szwagier (był nim w istocie) Roberta de Saint-Loup”. – „Nie wiem, czy ma czaszkę Gallów – dodała – ale jego sposób ubierania się, bardzo elegancki zresztą, nie pochodzi od Gallów. Pewnego dnia, kiedy z Josselin, gdzie byłam u Rohanów, wybraliśmy się na odpust, zeszli się tam chłopi bodaj że z całej Bretanji. Jakiś dryblas, kmiotek z Léon, patrzał z osłupieniem na beżowe porteczki Robertowego szwagra. „Co ty tak się gapisz – rzekł Léon – założę się, że nie wiesz kto ja jestem”. Chłop powiedział, że w istocie nie wie. „No więc, ja jestem twój książę. – A! odpowiedział wieśniak, odkrywając głowę i przepraszając: wziąłem pana za angielczyka”.
A jeżeli, korzystając z tego punktu wyjścia, wyciągnąłem panią de Guermantes na Rohanów (z którymi rodzina jej kojarzyła się często), rozmowa jej nasiąkała potrosze melancholijnym czarem Przebaczeń i jakby powiedział ten szczery poeta, Pampille, wydzielała „l’âpre saveur des crêpes de blé noir, cuites sur un feu d’ajoncs”.
Opowiedała także o margrabi Lau (znany jest jego smutny koniec, kiedy, już głuchy, kazał się nosić do ociemniałej pani H…) z jego mniej tragicznych lat, kiedy, po polowaniu w Guermantes, siadał w papuciach do herbaty z królem angielskim, od którego nie uważał się za niższego i z którym, jak widzimy, nie robił sobie ceremonji. Opowiadała to tak malowniczo, że stroiła margrabiego jakgdyby w pióropusz hardych perygordzkich muszkieterów.
Zresztą nawet w zwykłej wzmiance o kimś, uwydatnienie stron z których pochodzi dawało pani de Guermantes swoisty i bardzo własny urok, niedostępny rodowitej paryżance. Te proste nazwy: Anjou, Poitou, Périgord, zmieniały się w jej ustach w krajobrazy.