Całe szczęście, że nie było kłopotów z Aldą. Zrozumiała od razu, pożegnała się bez dramatów. Nie musiał mieć żadnych wyrzutów sumienia, co najwyższej trochę żalu do losu, bo dziewczyna była naprawdę świetną towarzyszką jego skróconego tak nagle urlopu…
Rozumiał teraz, dlaczego Komendanturze tak zależy na możliwie szybkim wysłaniu ekspedycji zwiadowczej. Sprawa miała parę aspektów, wśród których polityczny i społeczny zajmowały czołowe miejsca. Człowiek współczesny oswoił się i pogodził z sytuacją, w której potężne siły kształtują jego byt, manipulują jego życiem i otoczeniem w jakim żyje. W świecie rozwiniętej cywilizacji technicznej niezbędne jest zaufanie człowieka do systemu, którego jest częścią. Warunkiem tego zaufania jest jednakże pewne minimum poczucia bezpieczeństwa, jakie system musi zapewniać jednostce. Wieść o tym, że zaginęła ekspedycja naukowa do obcej gwiazdy, wstrząsa wprawdzie i smuci, ale nikt nie obwinia za to systemu, władz czy uczonych. Traktuje się to jako normalną cenę płaconą za postęp wiedzy. Jeśli jednak gdzieś na Ziemi lub innej planecie układu zginie zwykły człowiek – pasażer rakiety, pacjent, przechodzień, nieostrożne dziecko – ktoś, kto zaufał bezpiecznym w zasadzie urządzeniom, oddanym na użytek publiczny, które właśnie zawiodły – wówczas budzi się lęk w pozostałych użytkownikach techniki, niekoniecznie nawet podróżujących rakietami c/y spacerujących po ulicach ruchliwych miast… Fakt taki podrywa zaufanie do systemu, powoduje zachwianie poczucia bezpieczeństwa jednostki.
Jakież fatalne wrażenie musiała wywrzeć na opinii publicznej wiadomość o zaginięciu Konwoju, transportującego uśpionych w anabiozie,,zwykłych" ludzi, którzy zaufali organizatorom tego przedsięwzięcia… Już sama ta wieść wzburzyć musiała do głębi nawet tych, co nigdy w życiu nie wsiedliby do najzwyklejszej rakiety międzykontynentalnej.
Ale to jeszcze pół biedy. Uczestnicy przedsięwzięcia osadniczego byli ochotnikami – poniekąd wiec brali w rachubę znikome, lecz realne ryzyko, o którym ich uprzedzano. Jeszcze gorsze skutki mogła wywołać sytuacja, w której odpowiednie czynniki zwlekają z wyjaśnieniem sprawy, z udzieleniem pomocy… Tu już każdy przeciętny obywatel wyobraża sobie siebie samego lub swych bliskich – na przykład w windzie miedzy piętrami wieżowca albo w zakleszczonym w kanale wagonie podziemnej kolei pneumatycznej, albo w dziesiątku innych codziennych realnych sytuacji… I co? I nikt nie spieszy z ratunkiem? – pyta szary człowiek. Gdzie są ci, którzy powinni udzielić pomocy? Czy wolno tolerować opieszałość w takich okolicznościach? Jeśli się nic nie robi przez kilka lat w sprawie zaginionych czterech tysięcy zwykłych obywateli – to na cóż może liczyć jeden zwykły obywatel, który zasłabł w przejściu podziemnym albo ugrzązł w szybie windy?
Takie skojarzenia, powstające w umysłach milionów ludzi, stają się diabelnie destruktywne dla urabianego w nich przez całe życie poczucia bezpieczeństwa, tak ważnego dla funkcjonowania systemu społecznego.
Wysłanie ekspedycji na Ksi było więc konieczne w znacznej mierze dla osiągnięcia spektakularnych efektów propagandowych: popatrzcie ludzie, oto wyciągamy pomocną dłoń do tych, których wpakowaliśmy w kabałę. Odpowiadamy za posunięcia dokonane przez nasz system, choć to nie my ich wysłaliśmy, lecz nasi ojcowie i dziadkowie.
Jednakże wyprawa zwiadowcza nie była tak bardzo pozbawiona realnych szans niesienia pomocy, jak się Slothowi wydawało na początku. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że naprawdę ma szansę kogoś uratować, choć od ostatniej depeszy z rejonu Ksi minęło dwadzieścia pięć lat. Jeśli bowiem założyć, że przyczyną milczenia są jakieś kłopoty techniczne, nie zaś totalna zagłada wszystkich jednostek Konwoju, to trzeba brać pod uwagę szereg różnych możliwych sytuacji. Może statki krążą na orbitach wokół Ksi, gdzie, jak wiadomo, dotarły – wraz z nieodłącznymi zasobnikami pełnymi hibernowanych ludzi? Może zasobniki osadzono na powierzchni planety, a dopiero później jakieś nieszczęście spotkało żywą załogę? Trudno wprost wyobrazić sobie, by ani jeden statek nie ocalał, ani jeden pojemnik z ludźmi nie pozostał – w przestrzeni lub na powierzchni… A jeśli pozostał choć jeden – to obowiązkiem ludzi z Ziemi jest dotrzeć tam i sprawę wyjaśnić. Każdy ze statków dźwigał po pięć takich zasobników z ludzkim ładunkiem. Każdy zasobnik – to dwieście osób w stanie anabiozy.
Dopóki zasobnik jest nie naruszony, a powierzchnia jego otrzymuje pewną minimalną ilość energii świetlnej, stan anabiozy jest podtrzymywany, a ludzie w środku są nadal w stanie utajonego życia. Nie wolno ich pozostawiać w takiej sytuacji zbyt długo, bo trwałość urządzeń podtrzymujących ich zamrożone życie jest ograniczona w czasie.
Biorąc pod uwagę wyniki tych rozważań, Sloth pozbył się poczucia bezsensowności sprawy, w którą go wciągnięto. Wiedział, że jako pilot nie będzie specjalnie pożyteczny na statku fotonowym. Nie znał tego typu napędu, nie mógł go znać… Liczyło się tu jednak jego doświadczenie nabyte na obcych planetach, ów nie dający się niczym zastąpić zespół przyzwyczajeń i doświadczeń zwany instynktem eksploracyjnym, pozwalający optymalnie reagować w nietypowych sytuacjach.
Przejrzał do końca raporty i wyciągi z dokumentów dotyczących wyprawy, wypisując sobie wątpliwości oraz sporządzając listę materiałów szczegółowych, które należało zabrać ze sobą.
Potem wrócił do pierwszych arkuszy, zawierających charakterystykę "planety Ksi", jak zaczął ją w myślach nazywać, zgodnie z kryptonimem widniejącym na teczce.
Z chwilą, gdy sprawa przestała być tajna, prasa używała właściwej, astronomicznej nazwy tej planety. Jednak ów kryptonim bardziej się Slothowi podobał. Grecka litera Ksi, odpowiednik łacińskiego X, kojarzyła się z niewiadomą – niewiadomą równania, które należało rozwiązać, by wyświetlić prawdę o owej tajemniczej Ksi w dalekim, odległym o ponad dwadzieścia lat świetlnych układzie planetarnym…
Gwiazda centralna tego układu, pod pewnymi względami podobna do Słońca, była od niego nieco mniejsza. Posiadała tylko trzy planety i rozległy pas asteroidów – prawdopodobnie ślad czwartej, która uległa ongiś kosmicznej katastrofie.
Planety były różnej wielkości, jedna zaś z nich rokowała duże nadzieje, jako siedlisko życia organicznego. Wiele dziesiątków lat oczekiwano na wyniki badań dokonanych przez całą serię próbników i automatów badawczych, które udało się osadzić na jej powierzchni. Rezultaty okazały się tak rewelacyjne, że nie zwlekając przystąpiono do organizowania ekspedycji na wielką skalę. Pomysł z osadnikami nie wzbudził większych sprzeciwów wśród fachowców. Jeśliby miało okazać się, że zaszła jakaś pomyłka co było prawie zupełnie niemożliwe w świetle uzyskanych danych – to zawsze można było wrócić natychmiast do Układu Słonecznego z całym bagażem hibernowanych. Trwałoby to wprawdzie znacznie dłużej niż podróż w tamtą stronę, bo statki nie mogły zabrać zbyt dużo paliwa i nie osiągnęłyby w swym powrocie pełnej prędkości podróżnej. Dla osadników i czas nie miał jednakże znaczenia – i tak zdecydowali się przecież na zerwanie ze swą współczesnością.
Zamiast wiec zabierać dostatecznie dużo paliwa na powrót, co od początku podejrzanie pachniałoby brakiem optymizmu, załadowano ile się dało zapasów żywności, sprzętu, maszyn i urządzeń dla łatwiejszego "rozruchu" planowanego przyczółka ludzkości. Równocześnie myślano już o tworzeniu podobnych na kilku innych planetach, gdzie wyprawy załogowe i bezludne próbniki wykryły znośne dla ludzi warunki.
Planetę Ksi zbadano rzeczywiście w sposób imponująco drobiazgowy, co było możliwe właśnie dlatego, że wysłano tam bezdusznie precyzyjne automaty, cierpliwe i dokładne, odporne na trudy i zmęczenie – czego nie da się powiedzieć o najlepszych nawet zespołach ludzkich.
Dla fachowców jasne było, że wartość takich badań, ich zakres i dokładność, znacznie przewyższa to, co można by osiągnąć wysyłając tam najpierw ludzką załogę badawczą, notabene przy znacznie większych kosztach.