Więc cicho.
Brühl, nic nie mówiąc, wysunął się z pokoju. Salony, które przechodził, jeszcze stały oświecone; przesunął się przez nie wolnym krokiem i na drugim ich końcu wszedł do swojego gabinetu. Kamerdyner i lokaj czekali tu na niego, wiedząc, że przyjdzie się przebierać.
Na stoliczku leżał strój ranny: paradny szlafrok z lyońskiego atłasu niebieskiego w żywo barwione kwiaty i świeża, biała jak śniég bielizna, i lekkie buciki jedwabne. Wszystko to było niepokalanéj świeżości.
Ponieważ przejście przez salony miało być znakiem pogaszenia świateł, kamerdyner wziął dwa srebrne lichtarze w ręce i poszedł przodem, świecąc mu do sypialni. U drzwi jéj Brühl go skinieniem odprawił i wszedł.
W gabinecie nie było nikogo, oprócz zrzuconéj zasłony i wianka pani młodéj, jéj rękawiczek i chustki. Drzwi dalsze od sypialni, były zamknięte.
Nocna lampka paliła się w kątku w pokoju mrok panował i cisza. Zégar w mieście bił późną nocy godzinę. Brühl spojrzał najprzód przez okno, w ulicy już było pusto, illuminacya gasła. Po nad czarnemi kamienicami, stojącemi w mrokach, księżyc się wzbił wysoko i pływał w bawełnianych chmurach białych.
Noc była ciepła, letnia, milcząca otworzył zdaleka okno, bo go powietrze dusiło.
W sypialni najmniejszego nie słychać było szelestu.
Mąż pięknéj Frani, przeszedłszy kilka razy po pokoju, obejrzał się, szukając miejsca dla spoczynku. Maleńka sofka i przystawione do niéj krzesło, musiały mu zastąpić posłanie. Sparł się na ręku i dumał uśmiech ironiczny przebiegał mu usta, kilka razy spojrzał na drzwi sypialni i wkrótce, wszedłszy w innego rodzaju rozmyślania o przyszłości, znużony drzemać zaczął.
W snach przed oczyma śniło mu się złoto, świeciły brylanty, przewijały koronki, sunął cały przepych królewski, niemy, bez twarzy ludzkiéj, bez serca; potém obłoki białe, na nich cyfra z hrabiowską koroną i mroki.
Gdy oczy znużone otworzył, dzień już był biały, który go nieco przestraszył. Ruszył się coprędzéj z improwizowanego, a niewygodnego łóżka swego, krzesło postawił w miejscu, obwinął szlafrokiem i na palcach wyszedł do swoich pokojów.
Oczy jego szukały najprzód zégara z przerażeniem ujrzał na jednym z nich godzinę szóstą ranną, o któréj zwykł był dzień już rozpoczynać. Wchodząc do gabinetu swego, spostrzegł téż stojącego już w pośrodku O. Guariniego, w swym rannym surducie szarym z czarnemi guziczkami, uśmiechającego się dobrodusznie.
Jezuita pozdrowił go milczący uściskiem ręki, którą Brühl ucałował, zarumieniony nieco i zmieszany. Nim przemówili, oczy ich nawzajem się badając, po kilkakroć spojrzały na siebie wzajemnie.
Guarini zbliżył się doń z tajemniczą twarzą.
Ministrowie, jak wy, nawet nazajutrz po ślubie, nie mają prawa wysypiać się długo, szczególniéj tacy, jak wy, co macie nieprzyjaciół groźnych.
Rękę podniósł do góry,
Z wami Ojcze i przy pomocy królowéj, obawiać się ich nie mam potrzeby odezwał się Brühl.
Obawiać się i być ostrożnym potrzeba zawsze szepnął O. Guarini Zawsze, choćbyście mieli za sobą królową nawet, bo królowe nie zawsze panują, mój drogi.
Ale wy Ojcze jeszcze ciszéj dodał minister panujecie i panować spodziewam się będziecie sumieniu króla, a pana naszego zawsze.
Moje dziecko, ja téż nie jestem nieśmiertelny, jestem stary i czuję żem grat, który wkrótce pójdzie na śmietnisko.
Chwilkę pomilczeli. Guarini się przeszedł po pokoju z rękami w tył założonemi.
Księcia Lichtensteina trochę przysposobiłem i ja, i królowa rzekł ale powoli idzie, oględnie i w ogóle z tą całą kampanią naszą spieszyć nie można.
Dajmy czas królowi, mnie, okolicznościom, aby naszego pana przysposobiły. Dotąd Sułkowski u niego pierwszym. Sułkowski wszystkiém Wy pamięć ojca macie za sobą; starajcie się miéć coś więcéj
Zamilkł O. Guarini.
Piano, piano, pianissimo! szeptał.
Do naszego pana, trzeba umiéć mówić, umiéć trafić. Al canto si conosce lucello, ed ad parlar il cervello (Ze śpiéwu poznać ptaka, a z mowy mózgownicę).
I uśmiechał się poczciwy Padre, a że lubił włoskie, ludowe pogadanki dodał: Duro con duro non fan mai muro. (Twardy z twardym muru nie zlepi). Sułkowski bywa duro, waćpan powinieneś być mięciuchny i giętki.
Ma piano, piano!
Tu zbliżywszy się do ucha, począł coś szeptać żywo i ruchami rąk sobie dopomagając, potém na zégar spojrzawszy, chwycił za kapelusz i wyniósł się pospiesznie.
Z drugiéj strony już pukano.
Żółta, pokrzywiona twarz Hennicke, pokazała się ostrożnie we drzwiach napół odemkniętych i cały radzca wszedł za nią. Pod pachą dźwigał massę papiérów; najprzód zmierzył okiem Brühla, jakby z twarzy się dobadywał termometru humoru.
Ekscelencyo rzekł najprzód powinszowania moje.
Najprzód interesa przerwał minister pieniędzy potrzebujemy, pieniędzy i zawsze pieniędzy dla dworu, dla spraw w Polsce, dla króla, dla mnie, dla ciebie, nie licząc Sułkowskiego Hennicke pieniędzy!
Zaciął usta ex-lokaj.
Piszczą łajdaki odezwał się szlachta się zżyma, miasteczka burzą, odwołują się do przywilejów, do immunitates, do uchwał.
Kto? zapytał Brühl.
Prawie wszyscy.
Ale któż ich prowadzi? Któż najgłośniéj gada?
Jest ich dosyć.
Trzech lub czterech posłać szwajcarów niech wezmą i do Pleissenburga; tam rozum przychodzi: reszta będzie siedziéć cicho.
Ale kogo wybrać spytał Hennicke.
Zwątpiłbym o sobie, gdybyś tego nie rozumiał. Za wysoko nie sięgaj, żeby którego z Sułkowszczyków nie zaczepić. Za nizko nie bierz, bo to się nie zdało na nic. Człowieka, co ma stosunki na dworze, nie ruszaj; ale pokaźnych parę
A racya? spytał ex-lokaj.
Brühl się rozśmiał. Czy ja ci potrzebuję racyą dyktować? Słowo głośno wyrzeczone, obraza majestatu; rozumiesz, lub głupiś Hennicke.
Rozumiem rzekł Hennicke i westchnął.
Brühl się zaczął przechadzać żywo.
Nie wiem, czy Globiga dziś zobaczę; trzeba, żebyś mu powiedział odemnie, że moich rozkazów nie spełniają.
Na ostatniém polowaniu o włos mały, nie podano petycyi królowi Szlachcic się zaczaił w krzaku. Na kilka godzin wprzódy przed polowaniem, przejażdżką, wyjściem, drogi powinny byś oczyszczone, postawione warty: żywéj duszy nie można się dać docisnąć Kto wié, w jakim zamiarze
Ja, Ekscellencyo, wszystkiego sam dopilnować nie mogę a Loss, a Stammer, a Globig, a inni, co robią?
Hennicke powinien mieć rozum za wszystkich, jeśli za nich chce mieć łaski.
Znowu rozmowa w poufały się szept zmieniła, ale ten trwał niedługo. Brühl ziewał znużony. Hennicke zrozumiał to i wysunął się. Przyniesiono czekoladę. Połknął ją z kilką biszkoptami prędko Brühl, wody się napił i dzwonił już na swojego mistrza garderoby.
W pokoju do ubiérania było wszystko gotowém, tak, że ranny strój nie wiele czasu kosztował. Port-chaise stała u ganku z hajdukami.
Była godzina dziewiąta prawie, gdy minister kazał się wieźć do mieszkania posła austryackiego, księcia Wacława Lichtensteina. Poselstwo naówczas zajmowało jeden z domów w Starym Rynku; podróż więc długą nie była. O téj godzinie zwykle Brühl bywał już u króla, tego ranku korzystał ze swobody, jaką mu dawał ślub wczorajszy, aby odwiedzić księcia Lichtensteina.