Józef Kraszewski - Stara baśń стр 17.

Шрифт
Фон

 Wszystko to kmiecie, żupany154, starszyzna. Kneź ich poi, to im się po miodzie wyrywa czasem co zuchwalszego, on też, miłościwy pan nasz, niecierpliwy bywa Jak się czasem zetną co ma być? Zadławi którego pochwyciwszy Mniej jednym będzie155 Bywa, że się z sobą zajedzą, a na pięści pójdą i jeden drugiego zabije A nam co do tego?

Śpiew z izb dobywający się oknami do ryku był czasem podobny, a śmiech do wycia, a gniew do warczenia psów, które się gryźć mają Ale wnet ucichało i wołano tylko na głos radośnie, zwycięsko, póki znowu od słowa do słowa nie zawrzała i nie zagotowała się waśń, wśród której już i szczęk mieczów dawał się słyszeć. Hendze się zdawało, jakoby głos knezia rozeznawał, który grzmiał jak piorun wśród szumu burzy. Po nim znów nastawało milczenie.

Późno być zaczynało, księżyc się wznosił nad jeziorem, na dworze cisza, tym lepiej dozwalała słuchać wrzawy uczty. Hendze po podróży na sen się zbierało, ale smerda go trzymał na ławie i ciekawość też przykuwała do niej.

W świetlicach kneziowskich po tych wybuchach nastąpiło trochę spokoju. Z daleka widać było ręce podnoszone z czaszami, którymi miód pito Głosy chrypły

Po długim milczeniu i głuchym szmerze ozwał się kneź, mówił coś śmiejąc się i szydząc ledwie dokończył, podnosić się znowu zaczęła jakby zażegniona156 przezeń wrzawa. Już jej nawet ten głos nakazujący, ciągle śmiechem przerywany, pohamować nie mógł.

Kneź śmiał się, a raczej ryczał ze śmiechu, gdy inni miotali na się obelgami. Słychać było jakby tłuczone naczynia, potem runęły ławy z łoskotem wielkim i stoły, światło zasłaniały cienie jakieś miotające się wściekle, z rękami w górę podniesionymi, krzyk okropny rozległ się w sieniach i w dziedzińcu.

Czeladź zerwała się wystraszona. W izbach kneziowskich burza jakaś szalała stuk, łomot, łamanie, jęki, wołanie ratunku, które nagle jakby naciskiem silnej dłoni ustawało wszystko to razem pomieszane we wrzawę dziką, a ponad tym śmiech ciągły.

Nagle Hengo wychyliwszy się, ujrzał we drzwiach u podsienia oświeconą księżycem masę czarną. Była to kupa ludzi związana rękami, nogami splątana, zębami się trzymająca, mordująca, dusząca, która jak wał157 jaki wytoczyła się w podsienie, a z niego po kilku stopniach runęła w podwórzec, na ziemię. Tu spadłszy ta ciżba cała, splątana z sobą, dusić się zaczęła tarzając w piasku, gniotąc i mordując. Widać było błyszczące miecze, które gardeł szukały, i ręce duszące leżących Kneź sam jeden stał na podsieniu, wziąwszy się w boki i śmiał się.

Ruchoma ta masa ciał ludzkich pełzała po podwórzu, nie mogąc się rozsypać, gdzieniegdzie tylko został trup nieruchomy, rozkrzyżowany i spłaszczony

Na ziemi w czerwonych krwi kałużach przeglądał się księżyc blady. Niedobitki pełznąc pod wschody jęczeli, kilku usiłowało wstać i padło nazad, od ran i upojenia straciwszy siły. W gardłach umierających słychać było złowrogie rzężenie. Mało kto powstał z tego pobojowiska, a po chwili tylko konwulsyjne ciał drganie zdradzało, że jeszcze w nich była resztka życia

Gdy ucichło wreszcie, kneź plasnął w szerokie dłonie. Na ten znak smerda skinąwszy na czeladź, rzucił się z nią razem w podwórze.

 Do jeziora z tym ścierwem! krzyknął kneź. oczyścić podwórze! precz z tym plugastwem precz z tym gnojem!

Mówiąc to dopijał miodu z kubka, który postawił na ławie, i siadł na niej sam, ociężały.

Chociaż księżyc świecił jasno, zapalono smolne łuczywa i pan miłościwy mógł z podniesienia przypatrzyć się towarzyszom swej biesiady, dogorywającym od mordu i miodu.

Kilku na pół żywych stało opartych o słupy, krwią brocząc ziemię, dysząc jeszcze zajadłością, z jaką walczyli z sobą, nogami depcąc trupy Na ziemi we krwi dogorywali rzucając się inni.

U stóp wschodów leżał starzec z włosem białym krwią oblanym, konał i przeklinał.

 Bodajeś sczezł marnie, ty Chwoście przeklęty ty i krew twoja i potomstwo, i ród, i imię Bodajeś zginął i przepadł skróś ziemi!

Kneź śmiał się i temu klątwami wyzywającemu duchy.

Przez wrota od drugiego podwórza widać było wyglądające ciekawie głowy niewieście, przestraszonymi oczyma wpatrujące się w rzeź straszną.

Czeladź tymczasem ze smerdą na czele zawijała się około oczyszczenia podwórza z trupów, odzierali ich prędko z sukni, obrywali miecze i nożów pochwy, obnażali z obuwia Potem odarte ciała nieśli na wały i z nich rzucali w jezioro nie patrząc, choć w nich były życia reszty. Słychać je było spadające w wodę z pluskiem i śmiechy towarzyszące za każdą razą158 temu pogrzebowi bo czeladź bawiła się tym ciskaniem do jeziora Kruki z wieży zerwawszy się, poleciały nad wodą i zaczęły krążyć nad nią, podniósłszy krzyk i wrzawę.

Hengo siedział na ławie osłupiały, ruszyć się nie śmiejąc, odrętwiał patrząc Trwoga ogarnęła go też może o samego siebie Nie umiał sobie wytłumaczyć, co się stało, co to byli za ludzie i dlaczego kneź zamiast żalu lub gniewu, tylko śmiech miał na ustach.

Niepokój, który go ogarniał, nie dał mu dłużej pozostać w izbie ciemnej, wysunął się w podwórze oświecone księżycem i dogorywającymi na ziemi łuczywami. Stanął w dali, lecz właśnie kneź z ławy się ruszył i począł chwiejąc się przechadzać po podsieniu, nucił coś wesołego Bystre jego oko dostrzegło Niemca w cieniu.

 Chodź tu! ty! zawołał. Tu!

I pokazał mu jak psu na nogi swoje. Hengo trwożliwie naprzód postąpił. Po chodzie, mowie, ruchach, łatwo mógł poznać, że miłościwy pan był pijany.

 Ot! Dobra wieczerza! zawołał do niego. Widziałeś, Niemcze, jak się zabawili wesoło Gorąco im coś było, poszli się kąpać do jeziora! Psubraty Wszystko się to samo za gardła wzięło i wyrznęło Sami, sami moich tam ludzi nie było Od czego miód i rozum, od czego? Ej! wy Sasy i Franki przeklęte mądrzy wy jesteście, ha? A kto by z was tak się tego owadu159 pozbyć potrafił?

Kneź śmiał się i brał w boki.

 Zostanie się po nich dość dla ludzi odzieży, a dla mnie ziemi i koni Dobra wieczerza i miodu na nią nie żal!

Śmiał się znowu.

 Napijże się i ty miodu, mordo ruda! wrzasnął nagle.

Hengo się nisko kłaniał dziękując, ale nie pomogło nic pacholę mu ogromny kubek przyniosło, a gdy się od niego wzdragał, kneź gwałtem mu do gardła lać kazał Chwyciło go dwu i śmiejąc się chłopiec nalał w otwartą palcami gębę. Podziękowawszy za to poczęstowanie już chciał odchodzić, bo się lękał o własną głowę, gdy kneź na ławie usiadłszy, pozwał go ku sobie. Musiał iść pod stopnie i stanąć przy nich

 Coś widział, powiedz staremu grafowi począł półsenny jakem zagaił160, tak dokończą Nie ujdą mi te harde głowy A dla synów zostawię spokój w domu Nadto kmiecie bujali Trzeba ich okiełznać było Powiedz, że się ich nie boję Że się bez pomocy obejdę Żem żmij tych i padalców wydusił już dosyć i do reszty ich wymorduję

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора