Gwarzyli długo Naradzali się w izbie po cichu aż do zmierzchu. Stał miód na stole, ale go prawie nie tknęli. Pochmurniały czoła, zasępiły się oczy nawet wesołemu Domanowi. Przebrało się w końcu i rady, i słowa, ręce sobie podali i gospodarz wywiódł starca za zagrodę pod lipę, która na wzgórzu stała. Ledwie się tam ukazali, ze dworu za panem skoczyło całe psów stado, bo myśliwiec był wielki. Obsiadło ich dokoła. Młodzież też, czeladź, dwór stanąwszy z dala jakby na coś oczekiwać się zdawała. Doman ku nim, oni patrzali ku niemu.
Chciałbym was zabawić i ugościć odezwał się gospodarz staremu nie w smak młode pieśni, bo są płoche. Czymś byśmy was przyjąć przecie radzi i pokazać, że my od snu nie puchniem i u ognia nie drzemiemy.
Hej, Ścibor! krzyknął Doman, znak dając ręką sam tu!
Dorodny chłop, któremu też oczy ogniem pałały, na zawołanie się stawił.
Lepszego dnia na naszego wilka nie znajdziemy odezwał się Doman. Przed kim się pochwalić, jeśli nie przed starym Wiszem. Dajcie go tu z zagrody, pokażemy, że się dzikiego zwierza nie boim.
Skoczył Ścibor raźno, a za nim ozwały się głosy ochocze. Psy wnet zagnano do zagrody, kilka tylko zostawiwszy na sznurach. Wisz i Doman wstali spod lipy zbliżając się do wrót, przy których już się chłopaki gromadzili. Gospodarz kazał wziąć oszczepy i począł ludzi rozstawiać dokoła. Sam też ujął dzidę z żeleźcem, zajmując stanowisko w oddali. Psy na powrozach trzymali parobcy, a rwały się czując, że je nie darmo więżą.
Klasnął w ręce pan i wrota się skrzypiąc otwarły.
Wilk, który dni kilka w niewoli przesiedział, zahukany był i wylękły, nierychło korzystał ze swobody. Wołano nań, bijąc kijami o ściany od podwórza, a ruszać się nie chciał, skulony kłapiąc tylko zębami. Nagnano go przecie ożogami218 do wrót i głowa jego w nich się ukazała, wnet też, rozglądnąwszy się ostrożnie, naprzód skoczył i stał. Cicho przysiedli czatujący, psy tylko wyć poczęły, wilczysko się ruszyło, zrazu krokiem niepewnym, potem szybciej coraz, patrząc ino219, kędy220 umykać ma do lasu.
Ucieczka była trudną, bo zewsząd ludzie zabiegali. Doman nań godził pierwszy, biegnąc żywo na przełaj, aby go nie mógł wyminąć. Gdy się leniwo poruszał zwierz, spuszczono psy, a te się wnet nań rzuciły. I łowy rozpoczęły się wtedy na dobre.
Jeden i drugi z chłopaków śmielej zabiegli wilkowi z oszczepami, cisnął któryś z daleka i trafił słabo po grzbiecie psy zatrzymały za uda i szarpać poczęły. Doman korzystając z tego, przypadł i z wielką zręcznością w otwartą paszczę wbił mu dzidę, na miejscu kładąc kudłacza.
W czasie tych łowów dla zabawy krzyk, śmiechy i klaskania w ręce po dworze się rozlegały, dziewczęta, na płoty wlazłszy, zachęcały i nawoływały, dzieci wywijały kijami. Stary Wisz nawet parę razy za mieczyk chwycił, nie mogąc się w spokoju utrzymać. A gdy wilczysko, brocząc posoką221 ziemię, zwaliło się i psy je dławić poczęły, dopieroż zbiegli się wszyscy z bliska oglądać zabitego.
Kilka dni temu pojmał go w lesie któryś z ludzi Domana, ogłuszywszy uderzeniem w głowę tak, że na poły przybitego związano i na dwór przywieziono, gdzie się wylizał i odżył, aby posłużyć teraz do zabawy.
Zwleczono potem zabitego, a zaczęto próbować łuków i procy. Doman ze wszystkich najzręczniejszym był, choć drudzy też czynili, co mogli, aby mu sprostać. Wisz patrzał tylko, a wzdychał, że mu ręce stare drżały. Niegdyś i on tak dokazywać umiał.
Gdy zmierzchło i łuczywa w izbie pozapalano, siedli radzić jeszcze i długo na osobności szeptali z sobą aż Doman posłanie swe staremu ustąpiwszy, drugie dla siebie w tejże izbie kazawszy położyć, do spoczynku zaprosił.
Jak dzień tedy pozrywali się, konie od wczora były zapowiedziane, ludzie, choć im się chciało bardzo jechać razem z panami, musieli zostać w zagrodzie.
Do dworu Leszka Miłosza, drogi przez lasy było na dzień cały. W torbach na plecach mieli jadło, w drewnianych smołą wylanych flaszkach po trosze miodu, konie nawykłe do trzęsawisk i lasów, nie lękały się podróży. Doman jechał przodem.
Dla pośpiechu wybrano krótszą drogę wiodącą przez moczary i gąszcze nieprzebyte. Gdzieniegdzie ogromne stosy drzew wiatrem obalonych, na pół pogniłych, trawami bujnymi porosłych, gałęźmi i korzeniami posplatanych, tamowały przejazd, musieli je objeżdżać dokoła; indziej gniłe222 rzeczułki ze śliskimi brzegi223 trudno konie przebywały. W ostępach224 tych, które rzadko człowieka widywały, zwierz nie tak płochliwy, zrywał się niemal spod stóp jeźdźców na drzewach świeciły ogniste żbików ślepia, pod krzakami mruczały niedźwiedzie, stada łosiów i jeleni z ogromnym chrzęstem pierzchały przed nimi. Gęste nawet drzew wierzchołki pełne były ptastwa, gniazd i wiewiórek które im nad głowami szeleściły
Wnętrze puszczy tajemnicze, ciemne, straszne, ledwie promienie przepuszczało słoneczne i gdy pod wieczór wydobyli się z tych zapadłych gęstwin na suchszą łąkę, oba raźniej odetchnęli.
Tu musieli się otrząsać z liści, gąsienic, mchów i porostów, którymi puszcza ich okryła.
W dali już dym widać było. Na wzgórzu łysym postrzegli wysoki bardzo wał z ziemi, zielonym darniem225 okryty, zza którego tylko gęstwina drzew się ukazywała. Spośrodka nich unosił się dym wstęgą siną ku górze, znak ludzkiego mieszkania i życia. Wały otaczające grodzisko tak wysoko sięgały, iż spoza nich budowli żadnych dostrzec nie było można.
Gdy się zbliżyli, spostrzegli wśród okopów z ziemi, wąski przesmyk wysokim zaparty częstokołem226 Na zewnątrz żadnego znaku życia. Wrota stały zamknięte. Podjechali ku nim, a nikt się nie ukazał, choć na wyżynach wału kilka ludzkich spostrzegli postaci. Wisz zatrąbił.
Stali jednak długo, nim zza tynu wysokiego ukazała się głowa ludzka, okryta skórą łba wilczego.
Stary dopraszał się wnijścia ale pachołek mruczał, że kneź Miłosz nie dopuszcza do siebie nikogo. Musiano uporu zażyć i po kilkakroć wywoływać straże, nim ich nareszcie wpuszczono. Wrota się rozwarły, przebyli ciemną drogę przez gruby okop, który grodzisko opasywał, i znaleźli się w podwórcu starymi drzewy227 porosłym. Lipy i dęby z pniami olbrzymimi, z szeroko rozpostartymi gałęźmi, osłaniały niemal przestrzeń całą. Poza nimi, w cieniu, niska budowla ciemna, drewniana, rozkładała się szeroko ze swymi podsieniami szerokimi i wysokimi dachy228.
Ponure, skórami okryte postacie jakieś włóczyły się tu i owdzie. Ogromne psy, kościste a chude, przyszły na podróżnych zawarczeć i obwąchać ich dokoła. Nierychło zjawił się zgarbiony starzec, niskiego wzrostu, zakapturzony, o kiju. Z tym się zrozumieć i rozmówić nie było prawie można.
Mrucząc jednak powiódł ich za sobą. Wieczorny zmierzch i cień drzew w budowli niskiej z małymi okienkami już mało co widzieć dozwalały.
Gdy ich do świetlicy wpuszczono, stali długo wprzód, nim oczy ich oswoiły się z mrokiem i coś rozeznać mogli. Na ognisku paliły się dogasające polana.