A potem siadła na progu obory, wsadziła chłopakowi w usta, bo popłakiwał, białą pełną pierś i z trwogą niezmierną spoglądała na krowę rzężącą, to przez opłotki na drogę i nasłuchiwała.
W pacierz abo i dwa wpadła Józia z krzykiem, że Jambroży już idą.
Jakoż i przyszedł zaraz dziad może stuletni, prosty jak świeca, choć o nodze drewnianej i o kiju; twarz miał suchą, pomarszczoną jak kartofel na zwiesnę i szarą takoż, wygoloną i pociętą szramami, włosy białe jak mleko kosmykami opadały mu na czoło i kark, bo był z gołą głową.
Poszedł prosto do krowy i dokumentnie ją obejrzał.
Oho, widzę, że świeże mięso jedli będzieta.
A dyć jej pomóżcie co, wylekujcie19, a toć krowa ze trzysta złotych warta i dopiero po cielęciu, a dyć pomóżcie! O mój Jezu, mój Jezu! zawołała Józia.
Ambroży wyjął z kieszeni puszczadło, powecował20 je po cholewie, przyjrzał się pod zorzę ostrzu i przeciął granuli arterie pod brzuchem ale krew nie trysnęła, a ciekła wolno czarna, spieniona.
Stali wszyscy dokoła pochyleni i patrzyli bez oddechu.
Za późno! Oho, bydlątko ostatnią parę puszcza rzekł uroczyście Ambroży. Nic to, ino paskudnik albo i co innego trza było zaraz, kiej zachorzała ale te baby to ino juchy do płakania są mądre, a jak trza radzić, to w bek kiej owce. Splunął pogardliwie, obszedł krowę, zajrzał jej w oczy, przyjrzał się ozorowi, obtarł zakrwawione ręce o jej miękką, lśniącą skórę i zabierał się do odejścia.
Na ten pochówek dzwonił nie będę; zadzwonita w garki sami.
Ociec z Antkiem! krzyknęła Józka i wybiegła na drogę naprzeciw, bo głuchy, ciężki turkot rozległ się z drugiej strony stawu, gdzie w rozczerwienionej zorzami zachodu kurzawie czerniał długi wóz i konie.
Tatulu, a to graniasta już zdycha wołała, dobiegając do ojca, który skręcał właśnie na tę stronę stawu. Antek szedł w końcu i podtrzymywał, bo wieźli długą sosnę.
Nie pleć byle czego po próżnicy mruknął podcinając konie.
Jambroży puszczali krew i nic i wosk topiony lali jej w gardziel i nic i sól i nic pewnie paskudnik Witek pedał, co borowy wygnał ich z zagajów i co granula zara się pokładała i stękała, jaże ją i przygnał
Graniasta, najlepsza krowa, ażeby was, ścierwy, pokręciło, kiej tak pilnujecie! rzucił lejce synowi i z batem w garści pobiegł przodem.
Baby się rozstąpiły, a Witek, który cały czas coś najspokojniej majstrował pod chałupą, skoczył w ogród i przepadł ze strachu, nawet Hanka podniosła się na progu i stała bezradna, strwożona.
Zmarnowali mi bydlę! wykrzyknął wreszcie stary, obejrzawszy krowę.
Trzysta złotych jak w błoto! Do miski to ścierwów aż gęsto, a przypilnować nie ma kto. Taka krowa, taka krowa! A to człowiek ruszyć się z domu nie może, bo zaraz szkoda i upadek
Dyć ja od połednia samego byłam przy kopaniu tłumaczyła się cicho Hanka.
A bo ty co kiej widzisz! krzyknął z wściekłością. A bo ty stoisz o moje! Taka krowa, taki haman, że i drugiej nie w każdym dworze by znalazł!
Wyrzekał coraz żałośniej i obchodził ją, próbował podnieść, ciągał za ogon, zaglądał w zęby, ale krowa dyszała chrapliwie i coraz ciężej, krew przestała płynąć, tylko krzepła w czarne, spieczone żużle wyraźnie już zdychała.
Nie ma co, ino ją trza dorznąć, choć tyla się wróci! rzekł w końcu, przyniósł kosę ze stodoły, poostrzył ją nieco na taczalniku, co stał pod okapem obory, rozdział się ze spencerka21, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do zarzynania
Hanka z Józią buchnęły płaczem, bo granula, jakby czując śmierć, uniosła z trudem łeb, zaryczała głucho i padła z przerżniętym gardłem, grzebiąc ino nogami
Pies zlizywał krzepnącą na powietrzu krew, a potem skoczył na doły od kartofli i szczekał na konie stojące z wozem w opłotkach, bo tam je zostawił Antek, a sam spokojnie przyglądał się jatce.
Nie bucz, głupia! Ojcowa krowa to nie nasza strata! powiedział ze złością do żony i zabrał się do wyprzęgania i rozbierania koni, które już Witek ciągnął za grzywy do stajni.
Ziemniaków w polu dużo? zagadnął Boryna, myjąc pod studnią ręce.
A bogać tam mało, będzie ze dwadzieścia worków.
Trzeba dzisiaj zwieźć.
Hale, zwoźcie se sami, ja już kulasów nie czuję ni krzyża a i licowy kuleje na przednią.
Józka, zwołaj no Kubę od kopania, niech źróbkę założy za licowego i trza dzisiaj zwieźć. Deszcz ano być może.
Ale wrzał złością i zmartwieniem, bo coraz to przystawał przed krową i klął siarczyście, a potem łaził po podwórzu i zaglądał to do obory, to do stodoły, to pod szopę i sam nie wiedział, czego szuka, żarła go ano taka strata.
Witek! Witek! jął wołać i odpinał szeroki rzemień z bioder, ale chłopak się nie pokazał.
Ludzie się porozchodzili, bo rozumieli, że taka szkoda i taka markotność musi się skończyć bitką, jako że do niej Boryna był skory zazwyczaj, ale stary klął tylko dzisiaj i poszedł do izby.
Hanka, a daj no jeść! krzyknął na synową w otwarte okno i poszedł na swoją stronę.
Dom był zwykły, kmiecy przedzielony na przestrzał sienią ogromną; szczytem wychodził na podwórze, a frontem czterookiennym na sad i na drogę.
Jedną połowę od ogrodu zajmował Boryna z Józią, a na drugiej siedzieli Antkowie. Parobek z pastuchem sypiali przy koniach.
W izbie było już czarniawo, bo przez małe okienka, przysłonięte okapem i zagajone drzewami, mało przeciskało się światła, a i mroczało już na świecie, że tylko połyskiwały szkła obrazów świętych, co rzędem czerniły się na bielonych ścianach; izba była duża, ale przygnieciona czarnym pułapem i ogromnymi belkami pod nim, i tak zastawiona różnym sprzętem, że tylko koło wielkiego komina z okapem, co stał przy siennej ścianie, było niecoś swobodnego miejsca.
Boryna się rozzuł i poszedł do ciemnego alkierza22, zamykając drzwi za sobą, odsunął z małej szybki deskę, że zachodnie światło krwawym brzaskiem zalało alkierz.
Izdebka pełna była różnych rupieci i statków gospodarskich, na drążkach, w poprzek przewieszonych, wisiały kożuchy, czerwone pasiaste wełniaki, białe sukmany, to całe pęki motków szarej przędzy i zwinięte w kłęby brudne runa owiec i worki z pierzem. Wyciągnął białą sukmanę i pas czerwony, a potem długo czegoś szukał w beczkach napełnionych zbożem, to w kącie pod stosem starych rzemieni i żelastwa, aż usłyszawszy Hankę w pierwszej izbie, zaciągnął deskę na okienko i znowu coś długo grzebał w zbożu.
A na ławie pod oknem już się dymiło jadło; od ogromnego tygla z kapustą rozchodził się zapach słoniny, jak i od jajecznicy, której niezgorsza miseczka stała obok.
Gdzie Witek pasł krowy? zapytał, krając potężny glon chleba z bochna, jak przetak23 wielkiego.
Na dworskich zagajach i borowy go stamtąd wygonił.
Ścierwy, zmarnowali mi bydlę.
Przeciech, tylo krowa, to się zlachała w tym gonieniu, że się w niej cosik zapaliło.