Osobliwie, właśnie z tego powodu MacGill po nocach nie mógł zmrużyć oka. Wiedział bowiem z historii królestwa, że tak długi okres bez wojny jest czymś niezwykłym. Nie zastanawiał się zatem, czy jakiś atak nastąpi, tylko raczej kiedy – i kto okaże się agresorem.
Największa groźba pochodziła oczywiście spoza Kręgu, od imperium barbarzyńców rządzącego odległymi terenami Dziczy, które podporządkowało sobie wszystkie ludy poza Kręgiem, po drugiej stronie Kanionu. Ale ani MacGill, ani żaden z jego przodków, od siedmiu pokoleń noszących to nazwisko, nie zetknął się bezpośrednio z zagrożeniem ze strony barbarzyńców z Dziczy. Obawy przed nimi były znikome, bo królestwu sprzyjało położenie w Kręgu, przypominającym kształtem idealny okrąg czy też pierścień, który od reszty świata dzielił głęboki, szeroki na milę Kanion, chroniony tarczą mocy, działającą nieprzerwanie, od kiedy na tronie zasiadł pierwszy MacGill. Barbarzyńcy nieraz przypuszczali ataki, próbując przebić się przez tarczę i przekroczyć Kanion, ale nigdy im się nie udało. Dopóki tylko MacGill i jego poddani pozostawali w Kręgu, nie zagrażało im nic z zewnątrz.
Nie oznaczało to jednak końca wszelkich zagrożeń; pozostawały te wewnętrzne. To właśnie one spędzały królowi sen z powiek w ostatnim czasie. One też stały u podstaw przygotowań do dzisiejszego święta: zaślubin jego najstarszej córki. Miało to być małżeństwo aranżowane; król skojarzył młodą parę specjalnie dla załagodzenia stosunków z wewnętrznymi wrogami i utrzymania niepewnego pokoju między Wschodnim i Zachodnim Królestwem Kręgu.
Terytorium Kręgu rozpościerało się na dobre pięćset mil w każdym kierunku, a w połowie, z północy na południe, przedzielone było pasmem górskim, noszącym nazwę Pogórza. Za nim leżało Królestwo Wschodu, obejmujące drugą połowę Kręgu. Królestwo to od wieków pozostawało we władaniu rywali MacGillów – rodu McCloudów, którzy za wszelką cenę dążyli do zerwania kruchego rozejmu zawartego z MacGillami. Wiecznie niezadowoleni, rozgoryczeni losem, jaki przypadł im w udziale, byli święcie przekonani, że ich królestwo leży na gorszych, mniej urodzajnych ziemiach. Kwestionowali również przynależność Pogórza, twierdząc, że w całości należy do nich, mimo że przynajmniej połowa jego terenów pozostawała pełnoprawną własnością MacGillów. Prowadziło to do częstych pogranicznych potyczek i podtrzymywało stałą groźbę inwazji.
MacGill rozmyślał o tym wszystkim z coraz większą irytacją. McCloudowie powinni być szczęśliwi; bezpieczni wewnątrz Kręgu, chronieni przez Kanion, żyli na żyznych ziemiach bez jakichkolwiek obaw. Dlaczego nie potrafili zadowolić się swoją połową Kręgu? Jedynie wzmocnieniu i rozbudowaniu swojej armii MacGill zawzdzięczał to, że pierwszy raz w historii McCloudowie nie śmieli atakować jego ziem. Ale roztropny król przeczuwał, że na coś się zanosi; wiedział, że taki pokój nie może potrwać długo. To dlatego doprowadził do małżeństwa swej najstarszej córki z najstarszym królewiczem z rodu McCloudów. I oto nadszedł dzień ich zaślubin.
Król spojrzał w dół i zobaczył tysiące poddanych w tunikach o jaskrawych barwach, którzy przybywali z najodleglejszych zakątków królestwa, z obu stron Pogórza. Mieszkańcy niemal całego Kręgu wlewali się wielką falą wprost do jego grodu. Przygotowania zajęły długie miesiące. Ludziom przykazano, aby wszystko wyglądało wystawnie i solidnie. Dzień ten miał być czymś więcej niż tylko dniem zaślubin; miał być również przesłaniem dla McCloudów.
MacGill taksował wzrokiem setki swoich żołnierzy porozmieszczanych w strategicznych miejscach wałów i na ulicach – a miał ich więcej niźli mógł kiedykolwiek potrzebować – i był im rad. Taki właśnie pokaz siły zaplanował. Czuł też jednak napięcie; atmosfera w całym mieście była nerwowa i sprzyjała rozruchom. Miał nadzieję, że żadni rozochoceni trunkiem pieniacze ani jednej, ani drugiej strony nie zakłócą przebiegu ceremonii. Przyjrzał się placom przygotowanym na igrzyska i turnieje, myśląc o nadchodzącym dniu, pełnym różnorakich rozrywek. To będzie ciężki dzień. McCloudowie z pewnością przybędą w otoczeniu własnej małej armii i każde turniejowe starcie, każda walka, każda konkurencja będą miała znaczenie. Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, może się to przerodzić w prawdziwą bitwę.
– Królu mój?
Poczuł dotyk delikatnej dłoni i, obróciwszy się, spojrzał na Kreę, swą królową, nadal najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział. Pozostawała z nim szczęśliwie w związku od początku jego panowania, obdarowując go pięciorgiem dzieci, w tym trzema synami, nigdy na nic się nie skarżąc. Co więcej, z czasem stała się jego najbardziej zaufanym powiernikiem. Z upływem lat MacGill przekonał się też, że jest roztropniejsza od wszystkich jego doradców razem wziętych. Nawet od niego samego.
– To będzie dzień politycznych układów – powiedziała – ale i dzień zaślubin naszej córki. Spróbuj się nim nacieszyć. Drugi raz się nie zdarzy.
– Mniej się martwiłem, kiedy nic nie miałem – odpowiedział. – Teraz, gdy mamy wszystko, wszystko jest też przyczyną utrapień. Jesteśmy bezpieczni, a mimo to nie czuję się bezpiecznie.
Spojrzała na niego ze współczuciem swymi wielkimi, orzechowymi oczami, które wyglądały, jakby zebrała się w nich cała mądrość świata. Powieki miała nieco opuszczone, jak zwykle zresztą, co nadawało senny wyraz jej twarzy, po której obu stronach opadały swobodnie piękne i proste kasztanowe włosy, poprzetykane gdzieniegdzie srebrnymi nitkami. Miała może o kilka zmarszczek więcej, niż kiedy ją poślubił, ale dla niego nic a nic się nie zmieniła.
– Bo w gruncie rzeczy nie jesteś bezpieczny – powiedziała. – Żaden król nie jest. Na naszym dworze kryje się więcej szpiegów, niż chciałbyś wiedzieć. Taka już natura rzeczy.
Przechyliła się, aby go ucałować, i uśmiechnęła się.
– Spróbuj się cieszyć tym dniem – powiedziała. – To w końcu także wesele.
To rzekłszy, odwróciła się i podążyła w dół wałów.
Patrzył za nią, jak schodzi, po czym raz jeszcze objął spojrzeniem swój dwór. Królowa miała rację; jak zawsze. Naprawdę pragnął radować się tym dniem. Kochał przecież swoją najstarszą córkę, a to w istocie miało być wesele – w najpiękniejszym dniu najpiękniejszej pory roku, kiedy wiosna włada światem w najlepsze, ustępując jednak pierwszym oznakom lata, i kiedy obydwa słońca tańczą na niebie w idealnej harmonii, a na twarzy czuje się delikatne powiewy wiatru. Cały świat promieniał w rozkwicie, a drzewa mieniły się setką odcieni różu, purpury, pomarańczy i bieli. Niczego nie pragnął bardziej niż tego, by móc usiąść wśród swoich poddanych, patrząc na zaślubiny córki i pijąc piwo do syta.
Nie było mu to jednak dane. Czekała na niego jeszcze długa lista obowiązków i zanim choćby opuści podwoje swego zamku, musi dopilnować wielu spraw. Dzień zaślubin córki oznaczał dla króla nawał pracy: musiał spotkać się z radą, ze swymi dziećmi oraz zastępami suplikantów, którzy akurat tego dnia mieli szczególne prawo do audiencji. Będzie mieć szczęście, jeśli uda mu się w ogóle opuścić zamek na czas, by zdążyć na ceremonię rozpoczynającą się o zmierzchu.
*
Zeszedłszy z wałów, MacGill, odziany w najwspanialszy królewski strój – czarne aksamitne spodnie, złoty pas, królewską tunikę utkaną z najdelikatniejszego purpurowego i złotego jedwabiu, białą opończę i błyszczące, skórzane buty z cholewami – z głową w koronie, bogato zdobionym złotym otoku z wielkim rubinem osadzonym pośrodku – przemierzał zamkowe sale w otoczeniu swej świty. Zamaszystym krokiem mijał kolejne pokoje, skrótem przez królewskie komnaty i wielką aulę o niebosiężnym łukowym sklepieniu i ścianach zdobnych w liczne witraże. W końcu dotarł do wiekowych, dębowych wrót sali tronowej, grubych jak mocarny pień. Dworzanie otworzyli je i odstąpili w bok.