Zamknąłem oczy. Dlaczego?… Począłem się obracać na pięcie, prędko, coraz to prędzej, jak fryga, żem o mało nie upadł. Drzewa tańczyły teraz dokoła mnie, ziemia falowała, musiałem usiąść. Lecz – ach! – nie wiedziałem obecnie, z której strony przyszedłem. Co za myśl dzika!… Ani rusz zgadnąć! Skierowawszy się wreszcie na prawo, dotarłem do alei, która mnie zawiodła w sam środek lasu.
3 czerwca – Straszliwa noc! Muszę wyjechać na kilka tygodni. Może mnie mała podróż uleczy.
2 lipca – Wracam. Jestem uzdrowiony. Zrobiłem prześliczną wycieczkę!… Byłem na górze św. Michała, której nie znałem dotąd.
Co za wspaniały widok, kiedy się jak ja, przybędzie do Avranches na schyłku dnia!… Avranches wznosi się na wzgórzu. Zaprowadzono mnie do publicznego ogrodu na samym końcu miasta. Krzyknąłem z podziwu. Niezmierzona okiem zatoka rozwarła się przedemną pomiędzy dwoma szeroko rozsuniętemi wybrzeżami, których krańce ginęły w mgle oddalenia; w pośrodku zaś tej zatoki, olbrzymiej, jasnej, pod niebem złocistem, promiennem, wznosiła się z tła piachów ciemna, kończata góra dziwnego kształtu. Słońce co tylko zaszło a na pałającem jeszcze tle widnokręgu tem wyraziściej się rysował fantastyczny profil tej góry, na której szczycie wznosi się fantastyczny monument.
Poszedłem tam z brzaskiem najbliższego dnia. Stan morza był nizki, jak wczoraj wieczór, w miarę zaś jak dochodziłem szczytu, gmachy zadziwiającego opactwa wynurzały się coraz bliżej przed mym wzrokiem. Po kilku godzinach drogi dotarłem nareszcie na wierzch olbrzymiej skały, dźwigającej na sobie maleńkie miasteczko, ponad którem górują wysokie mury świątyni. Po przebyciu uliczki stromej i ciasnej wszedłem do najcudniejszego z domów bożych w stylu gotyckim, jakie kiedykolwiek wzniesiono na ziemi, rozległego jak miasto, pełnego nizkich wnętrz, przywalonych sklepieniami i wyniosłych galeryi o smukłe kolumenki wspartych. Wstąpiłem w wnętrze tego olbrzymiego cacka z granitu, lekkiego jak koronka, najeżonego lasem wieżyczek i lekkich dzwonnic, na które się wchodzi po kręconych schodach i które wznoszą ku jasnemu niebu dnia, ku ciemnym niebiosom nocy, dziwaczne swoje głowy, nastroszone postaciami chimer i biesów, fantastycznemi zwierzętami i kwiatami potwornych kształtów, powiązane z sobą misternie rzeźbionymi łukami.
Znalazłszy się na szczycie, zagadnąłem mnicha, który mi towarzyszył:
– Musi wam tutaj dobrze być, ojcze?
Odparł:
– Wiatr tutaj dmie straszliwy.
Poczęliśmy rozmawiać, przypatrując się przypływowi, który biegnąc coraz dalej po piaskach, zakuwał je w pancerz ze stali.
Zakonnik począł mi opowiadać historye, wszystkie dawne historye, związane z miejscem; legendy, same legendy.
Jedna z nich uderzyła mnie szczególniej. Miejscowa ludność, ta z góry, utrzymuje, że nocami dolatują z piasków głosy ludzkie, a następnie że słychać beczenie kóz, jednej grubym, drugiej cieńszym głosem. Według zdania niedowiarków są to po prostu krzyki morskiego ptactwa, podobne już to do beku kóz, już to do ludzkich jęków. Ale zapóźnieni rybacy przysięgają się, że krążąc po nadbrzeżnych piaskach, pomiędzy przypływem i odpływem, dokoła tej małej mieściny, leżącej hen, za światami, spotykali niekiedy starego pastucha, którego głowy, nakrytej płaszczem, nie było widać, prowadzącego za sobą kozła z twarzą mężczyzny i kozę z kobiecem licem, oboje pokrytych długą, białą szerścią i gadających bez przerwy w nieznanym języku, jakby się z sobą kłócili, poczem naraz dziwadła, zaniechawszy krzyku, poczynały beczeć z całych sił.
Zapytałem mnicha:
– Wierzy ojciec w to?
Szepnął:
– Czy ja wiem.
Ja zaś:
– Toż gdyby istniały na ziemi stworzenia tak odmienne od nas, musielibyśmy je znać od dawna?… Jakim sposobem staćby się mogło, abyście wy ojcze nie widzieli żadnego ni razu?… abym ja ich nigdy nie widział?…
Odparł:
– A czyliż my widzimy jednę stutysięczną część tego, co jest?… Patrz pan, oto na przykład wiatr, jedna z największych sił w przyrodzie: obala on ludzi, burzy gmachy, wyrywa z korzeniami drzewa, wzbija morze w olbrzymie góry wodne, kruszy skały, ciska ogromnemi statkami, jak piłką, o podwodne rafy, – a widziałżeś go pan kiedy? ten wiatr, co jęczy, świszcze, zabija?… lub czy go pan jesteś w stanie obaczyć?… A przecież on istnieje.
Zamilkłem wobec tak prostego rozumowania. Ten człowiek mógł być zresztą równie dobrze mędrcem jak i głuptasem; niepodobna mi było o tem rozstrzygnąć na pewno, – ale umilkłem. To, co powiedział, i mnie przychodziło często na myśl.
3 lipca – Źle spałem. W tutejszym klimacie muszą się znajdować jakieś zarodki febry, ponieważ mój woźnica choruje w zupełnie taki sam sposób jak ja. Wróciwszy wczoraj, zauważyłem zaraz, że pobladł bardzo, więc go zapytałem:
– A co ci to, Janie?
– Nie mogę sypiać, proszę pana: Noc zjada mi dnie. Od wyjazdu pana nie opuszcza mnie to ani na chwilę.
Reszta domowników ma się dobrze pomimo tego, – obawiam się jednak bardzo u siebie recydywy.