Charlesowi Gouldowi dostało się miejsce obok przedstawiciela obcego państwa, który obojętnym, przyciszonym głosem gawędził o myślistwie i polowaniach. Przy tej nalanej, bladej twarzy z monoklem i obwisłymi, żółtawymi wąsami señor administrador wydawał się jeszcze bardziej opalony, jeszcze płomieniściej czerwony, stokroć żywszy w swoim milczeniu. Don José Avellanos sąsiadował z innym cudzoziemskim dyplomatą, o śniadej cerze i spokojnym, bacznym, powściągliwym usposobieniu. Nie przestrzegano zbytnio prawideł etykiety; jedynie generał Montero pojawił się w galowym mundurze, tak suto haftowanym od przodu, iż wyglądał on na jego szerokich piersiach jak złoty pancerz. Sir John zaraz z początku opuścił honorowe miejsce, które mu wyznaczono, by usiąść obok pani Gould.
Wielki finansista ujmował właśnie w słowa swą wdzięczność za jej gościnność i zapewniał o swym uznaniu dla jej męża, który „posiada ogromne stosunki w tej połaci kraju”, kiedy mu przerwała przyciszonym: „Pst!”. Prezydent miał wygłosić okolicznościowe przemówienie.
Excellentissimo podniósł się już z miejsca. Powiedział zaledwie kilka słów, widocznie głęboko odczutych i zwróconych, jak się zdaje, głównie do starego druha, Avellanosa. Zwracał uwagę na konieczność niesłabnących wysiłków dla zabezpieczenia trwałego dobrobytu krajowi, dla którego po okresie przewlekłych walk miał obecnie nastać okres wytchnienia i pomyślności.
Pani Gould, słuchając mdłego i nieco przygnębionego głosu, patrzyła na jego krągłą, śniadą, przytłoczoną okularami twarz i krępy tułów, otyły aż do chorobliwości. Przyszło jej na myśl, że ten człowiek o subtelnym i melancholijnym umyśle, ten połowiczny kaleka, który na wezwanie przyjaciół rzucił się z domowego zacisza w odmęt niebezpiecznych wyzwań, miał prawo zaznaczyć z naciskiem swe poświęcenie. A jednak było jej jakoś nieswojo. Wydał jej się raczej patetyczny niż obiecujący ten pierwszy prezydent cywilny Republiki Costaguańskiej, który z kieliszkiem w ręce nawoływał prostymi hasłami do uczciwości, pokoju, poszanowania prawa, dobrej wiary w stosunkach politycznych wewnętrznych i zewnętrznych – tych rękojmi honoru narodowego.
Usiadł. Podczas pochwalnego szmeru, który rozległ się po przemówieniu, generał Montero podniósł swe ciężkie, ospałe powieki i z wyrazem jak gdyby urażonej tępoty wodził oczyma po twarzach. Nieokrzesany bohater wojskowy stronnictwa poddawał się wprawdzie w głębi duszy potędze wrażeń, jaką mu przyniosła nagła nowość i dostojeństwo jego stanowiska (nie był przedtem nigdy na pokładzie okrętu, a morze widywał tylko z daleka), ale instynktownie wyczuwał korzyści, jakie mu zapewniała prostacka, pewna siebie postawa dzikiego wojownika wśród tych wytwornych arystokratów. Ale dlaczego nikt na niego nie patrzył? Zastawiał się gniewnie. Potrafił przecież czytać drukowane litery i wiedział z gazet, że dokonał „największego czynu wojennego nowożytnych czasów”.
– Mój mąż potrzebuje kolei – rzekła pani Gould do sir Johna wśród gwaru rozmów, które zaczęły się zawiązywać na nowo. – Wszystko to przybliża lepszą przyszłość, tak pożądaną dla kraju, który jej oczekiwał w smutku od Bóg wie kiedy. Ale wyznaję, iż doznałam pewnego wstrząsu, ujrzawszy pewnego dnia podczas popołudniowej przejażdżki indiańskiego chłopaka, który wypadł nagle konno z lasu, trzymając w ręce czerwoną chorągiewkę używaną przy robotach mierniczych. Przyszłość wymaga zmiany, zupełnej zmiany. A jednak nawet tutaj istnieją rzeczy proste i malownicze, które pragnęłoby się zachować.
Sir John słuchał z uśmiechem. Ale teraz na niego przyszła kolej uciszenia pani Gould.
– Generał Montero zabiera głos – szepnął i niemal niezwłocznie dodał z komicznym przerażeniem: – O, nieba, zdaje się, iż zamierza wznieść toast na moją cześć!
Generał Montero podniósł się, szczękając stalową pochwą szabli i błyskając pozłotą swej wygalonowanej piersi. Spod stołu wyjrzała rękojeść potężnej szabli, którą nosił u boku. W swym wspaniałym mundurze, z byczym karkiem, z haczykowatym, spłaszczonym na końcu nosem i obwisłymi wąsami wyglądał jak przebrany, złowrogi vaquero. Jego gromki głos miał dziwnie szorstkie i bezduszne brzmienie. Wybąkał ponuro kilka zdawkowych frazesów, po czym podźwignął nagle swój wielki łeb i huknął opryskliwie na cały głos:
– Honor ojczyzny spoczywa w rękach armii. Zapewniam panów, iż dochowam mu wiary. – Zatrzymał się i zaczął wodzić oczyma, aż wreszcie utkwił swe ponure, gnuśne spojrzenie w twarzy sir Johna. Przypomniały mu się niedawne rokowania o pożyczkę. Podniósł kieliszek w górę.
– Piję za zdrowie człowieka, który przywozi nam półtora miliona funtów.
Przełknął szampana i zwalił się znów ciężko na krzesło, wodząc na poły zdumionym, na poły zaczepnym wzrokiem po otaczających go twarzach wśród głębokiego, jak gdyby stropionego milczenia, które zaległo po tak fortunnym toaście. Sir John nie poruszył się.
– Nie wydaje mi się, żeby wypadało mi wstać – szepnął do pani Gould. – Tego rodzaju rzeczy mówią same za siebie.
Jednak don José Avellanos przyszedł z pomocą krótkim przemówieniem, w którym położył nacisk na dobrą wolę, jaką Anglia okazuje Costaguanie.
– O tej dobrej woli – mówił dalej znacząco – wiem coś z doświadczenia, gdyż w swoim czasie byłem ministrem pełnomocnym przy Dworze Świętego Jakuba132.
Dopiero wówczas sir John uznał za właściwe zabrać głos. Odpowiadał z wdziękiem, lecz lichą francuszczyzną, a przemówienie jego przerywała wrzawa oklasków i nawoływania: „Słuchajcie, słuchajcie!” kapitana Mitchella, który rozumiał niektóre słowa. Ukończywszy mowę, finansista kolejowy zwrócił się do pani Gould.
– Miała pani zamiar prosić mnie o coś – przypomniał uprzejmie. – O co to chodzi? Proszę mi wierzyć, iż każdą prośbę pani będę uważał dla siebie za łaskę.
Podziękowała mu wdzięcznym uśmiechem. Wszyscy podnieśli się od stołu.
– Chodźmy na pokład – rzekła. – Tam będę mogła powiedzieć, o co chciałabym prosić.
Olbrzymia flaga narodowa Costaguany, na której skośnie łączyły się barwy żółta i czerwona, a pośrodku widniały dwie zielone palmy, kołysała się gnuśnie u szczytu głównego masztu „Junony”. Mnóstwo ogni sztucznych, które puszczano na wybrzeżu ku czci prezydenta, zapalało się z tajemniczym trzaskiem. Od czasu do czasu jakaś rakieta, wzbijająca się w górę niedostrzegalnie, pękała nad głowami, pozostawiając na świetlistym niebie wyprysk dymu. Tłumy ludzi zgromadziły się między bramami miejskimi a portem, pod pękami różnobarwnych chorągwi trzepoczących na wysokich masztach. Niekiedy dolatywały znienacka stłumione dźwięki muzyki wojskowej, a z oddali rozlegały się odgłosy wystrzałów. U skraju pomostu garstka obdartych Murzynów strzelała raz za razem z małej żelaznej armatki. Cienka smuga kurzu szarzała nieruchomo w blaskach słońca.
Pod płóciennym daszkiem rozpostartym nad pokładem don Vincente Ribiera postąpił kilka kroków, wspierając się na ramieniu señora Avellanosa. Dokoła niego utworzyło się wielkie koło, w którym zwracał się w tę i ową stronę przygasły uśmiech jego ciemnych warg i ślepnący połysk jego okularów. Nieoficjalne zebranie, które urządzono na pokładzie „Junony”, żeby dać prezydentowi-dyktatorowi sposobność do poufnego porozumienia się ze swymi najwybitniejszymi stronnikami w Sulaco, dobiegało do końca. Generał Montero, przykrywszy swą łysą głowę kapeluszem z kogucimi piórami, siedział nieruchomo, oparłszy potężne dłonie w ogromnych rękawicach na rękojeści szabli sterczącej prostopadle między jego kolanami. Biały pióropusz, miedziane zabarwienie szerokiej twarzy, błękitnawa czerń wąsów pod zakrzywionym dziobem, mnóstwo pozłoty na piersi i rękawach, wysokie, połyskliwe buty z olbrzymimi ostrogami, rozdęte nozdrza, idiotyczny, a zarazem władczy wyraz oczu u tego przesławnego zwycięzcy znad Rio Seco – wszystko to raziło czymś złowieszczym i niewiarygodnym. Była w nim przesada jakiejś okrutnej karykatury, niedorzeczność uroczystej maskarady, krwiożercza groteskowość wojennego bożyszcza Azteków133, które przystrojone po europejsku oczekuje czołobitności swych czcicieli. Don José podszedł dyplomatycznie do tego złowrogiego i nieodgadnionego zwiastuna, zaś pani Gould odwróciła od niego swe zapatrzone oczy.