Charles Gould, który zbliżył się, by pożegnać się z sir Johnem, słyszał, jak ten powiedział, pochylając się ku ręce jego żony:
– Na pewno. Przecież chodzi o pani protegowanego! Nie ma najmniejszej trudności. Będzie załatwione!
Don José Avellanos, powracając z Gouldami do brzegu w tej samej łodzi, był bardzo milczący. Dość długo również nie otwierał ust, siedząc w powozie Gouldów. Muły dreptały powoli wśród wyciągniętych rąk żebraków, którzy tego dnia opuścili gromadnie przedsionki kościołów. Charles Gould zajął miejsce na tylnym siedzeniu i rozglądał się po równinie. Z zielonych gałęzi, z trzciny, z obrzynków drzewnych, pokrytych płachtami zgrzebnego płótna, pobudowano mnóstwo bud, w których sprzedawano dulces134, owoce i cygara. Kobiety indiańskie, przykucnąwszy na matach, warzyły nad żarem strawę w czarnych glinianych garnkach lub gotowały wodę na mate135, którą polecały wieśniakom miękkimi, pieściwymi głosami. Wytyczono teren wyścigowy dla vaqueros. Gęsty tłum ludzi tłoczył się dokoła ogromnego, skleconego naprędce budynku, który wyglądał jak namiot cyrkowy przykryty stożkowatą, słomianą strzechą. Dolatywały z niego przenikliwe dźwięki strun harfy i ostre brzęczenie gitar pomieszane z posępnym dudnieniem indiańskiego gombo, tętniącego rytmicznie wśród przeraźliwych pokrzykiwań tancerzy.
Charles Gould odezwał się:
– Cała ta połać ziemi należy obecnie do Towarzystwa Kolejowego. Nie będzie tu już zabaw ludowych.
Pani Gould myślała o tym z przykrością. Opowiedziała przy tej sposobności, jak dopiero co udało się jej otrzymać przyrzeczenie od sir Johna, że dom zajmowany przez Giorgia Violę pozostanie nienaruszony. Nie mogła nigdy pojąć, dlaczego inżynier mierniczy wciąż napomykał o potrzebie zburzenia tego starego domostwa. Przecież nie stało ono na drodze planowanego odgałęzienia linii kolejowej.
Kazała zatrzymać powóz przed drzwiami, by uspokoić od razu starego genueńczyka, który wyszedł z domu, nie nakrywszy głowy, i stanął u stopnia powozu. Mówiła do niego po włosku, on zaś dziękował ze spokojną godnością. Stary Garibaldino był jej serdecznie wdzięczny za ocalenie dachu nad głową jego żony i dzieci. Był już za stary, by znów zaczynać tułaczkę.
– A czy to na zawsze, signora? – zapytał.
– Na tak długo, jak panu się podoba.
– Bene136. Trzeba zatem będzie pomyśleć o nazwaniu tego miejsca. Dotychczas nie było warto.
Zaśmiał się szorstko, a zmarszczki zbiegły się mu dokoła oczu.
– Zabiorę się jutro do namalowania napisu.
– A jakże będzie on brzmiał, Giorgio?
– Albergo d'Italia Una137 – odparł stary Garibaldino, odwracając na chwilę oczy. – Raczej na pamiątkę tych, którzy już nie żyją – dodał – niż kraju, ukradzionego podstępnie nam, żołnierzom wolności, przez przeklęty piemoncki pomiot królów i ministrów.
Pani Gould uśmiechnęła się z lekka i wychyliwszy się nieco, zaczęła go wypytywać o żonę i dzieci. Wysłał je tego dnia do miasta. Padrona była zdrowsza; dziękuje bardzo signorze za pamięć.
Mijali ich ludzie dwójkami, trójkami i całymi gromadami, szli mężczyźni i kobiety w otoczeniu hasających dzieci. Jeździec na siwej klaczy, uchyliwszy kapelusza w stronę powozu, skąd odpowiedziano mu uśmiechami i przyjaznymi skinieniami, przystanął spokojnie w cieniu domu. Stary Viola, widocznie bardzo zadowolony z zasłyszanych przed chwilą nowin, przerwał rozmowę z gośćmi, by powiedzieć mu pośpiesznie, iż dzięki łaskawości angielskiej signory dom jego jest ocalony na tak długo, jak mu to będzie dogadzało. Jeździec słuchał go uważnie, ale nie rzekł ani słowa.
Gdy powóz ruszał z miejsca, zdjął znowu kapelusz, szare sombrero, ozdobione srebrnym sznurem i chwostami. Ogromne srebrne guzy przy suto wyszywanym, skórzanym kaftanie, rzędy drobnych, srebrnych guziczków wzdłuż szwów spodni, śnieżna bielizna, jedwabny pas z haftowanymi końcami, srebrne blaszki na siodle i uprzęży – wszystko to świadczyło o nieskazitelnym stylu słynnego capataza de cargadores, marynarza z Morza Śródziemnego, który przyćmiewał swym przepychem wszystkich dziarskich, młodych rancheros z Campo, wystrojonych od wielkiego święta.
– To dla mnie wielka rzecz – mruknął stary Giorgio, wciąż jeszcze myśląc o domu, bowiem uprzykrzyła się mu już włóczęga. – Signora mówiła o mnie z Anglikiem.
– Z tym starym, co ma tyle pieniędzy, że może zapłacić za kolej? Za godzinę już go tu nie będzie – wtrącił Nostromo niedbale. – No, buon viaggio138. Pilnowałem jego kości od przełęczy Entrada poprzez równinę aż do Sulaco, jak gdyby był moim ojcem.
Stary Giorgio tylko potrząsnął głową z roztargnieniem. Nostromo wskazał palcem na powóz Gouldów, który zbliżał się już do zarośniętej chwastami bramy w starym murze miejskim, wyglądającej, jakby ją obwieszono barwnymi matami.
– A nocami siadywałem z rewolwerem w magazynie Towarzystwa, strzegąc stosów srebra tego drugiego Anglika, jak gdyby było moje.
Viola nie wychodził z zadumy.
– To dla mnie wielka rzecz – zamamrotał znów jakby do siebie.
– Na pewno – potwierdził wspaniały capataz de cargadores. – Słuchaj no, vecchio, idź do domu i przynieś mi cygaro. Ale nie szukaj go w mojej izbie, bo tam nic nie znajdziesz.
Viola poszedł do kawiarni, skąd powrócił natychmiast, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. Podał mu cygaro i mruknął pod wąsem:
– Dzieci rosną, a dziewczęta też! Dziewczęta! – Westchnął i umilkł.
– Co, tylko jedno? – odezwał się Nostromo, spoglądając na niedomyślnego starca z wyrazem komicznej wymówki. – Niech będzie – dodał niedbale – trzeba poprzestać na jednym, gdy nie ma drugiego.
Zapalił cygaro i upuścił bezwiednie zapałkę z palców. Giorgio Viola podniósł oczy i powiedział nagle:
– Gdyby mój syn żył, byłby już takim przystojnym młodzieńcem, jak ty, Gian' Battista.
– Co? Twój syn? Masz rację, ojcze. Byłby mężczyzną, co się zowie, gdyby był podobny do mnie.
Zawrócił z wolna konia i poczłapał między budy, zatrzymując co chwila swą klacz bądź to wśród dzieci, bądź też wśród gromadek ludzi z dalekiego Campo, którzy spoglądali za nim z uwielbieniem. Robotnicy portowi Towarzystwa pozdrawiali go z daleka. Wśród pochwalnych szmerów i niskich ukłonów, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami, capataz de cargadores podążał ku wielkiemu budynkowi przypominającemu cyrk. Ścisk zwiększał się, donośniej brząkały gitary. Inni mężczyźni siedzieli nieruchomo na koniach, paląc spokojnie cygara nad głowami tłumu, który wirował i tłoczył się przed budynkiem o stożkowatym dachu. Dolatywały stamtąd szurgania i przytupywania nóg w takt muzyki tanecznej, która skwierczała i tętniła jakimś udręczonym rytmem, przytłaczanym przeciągłym, straszliwym, głuchym pomrukiem gomba. Barbarzyński, gromki dźwięk tego wielkiego bębna, który przyprawia tłumy o szaleństwo i którego nawet Europejczyk nie może słuchać bez jakiegoś dziwnego wrażenia, zdawał się wabić Nostroma ku swemu źródłu. Tymczasem jakiś człowiek, odziany w wyszarzałe i podarte poncho, zeskoczył ze strzemion i rozpychając tłum łokciami na prawo i na lewo, zaczął usilnie prosić „jego wielmożność” o zatrudnienie w porcie. Skomlał, ofiarując señorowi capatazowi połowę swej dziennej płacy za dopuszczenie go do buńczucznego bractwa cargadores. Zapewniał, że gotów jest poprzestać na drugiej połowie. Ale prawa ręka kapitana Mitchella – „nieoceniony w naszej pracy i bezwarunkowo nieprzekupny człowiek” – spojrzał krytycznie na obszarpanego mozo i potrząsnął przecząco głową, nie wyrzekłszy ani słowa wśród wzmagającego się zgiełku.