Lecz jest to najpłonniejszy z moich snów. Z chwilą, kiedy uleciało ostatnie tchnienie z piersi dostojnego capataza12, człowieka z ludu, uwolnionego wreszcie od trosk miłości i bogactwa, zrozumiałem w zupełności, iż nie mam już nic do czynienia w Sulaco.
J. C.
Październik 1917
Część pierwsza. Srebro kopalni
Rozdział I
Za czasów panowania hiszpańskiego i przez wiele lat po nim, miasto Sulaco – bujna piękność ogrodów pomarańczowych świadczy o jego starożytności – nie miało większego znaczenia handlowego i było tylko przybrzeżnym portem, którego wcale znaczny handel miejscowy ograniczał się do skór bydlęcych i indyga. Głęboko się nurzające, ociężałe galeony zdobywców, które potrzebowały mocnego wiatru, by w ogóle ruszyć z miejsca, i nieruchomiały tam, gdzie okręt nowoczesny, zbudowany smuklejszym kształtem, mknie naprzód od samego trzepotania swych żagli, nie docierały do Sulaco z powodu przemożnych cisz panujących w jego olbrzymiej zatoce. Dostęp do niektórych portów na świecie bywa utrudniony przez zdradliwe skały podwodne i burzliwe wybrzeże. Sulaco, obce pokuszeniom świata handlowego, zawdzięczało swą nietykalność uroczystej ciszy głębokich wód Golfo Placido13, mieszcząc się jak gdyby w niezmierzonej, półkolistej i nienakrytej sklepieniem świątyni, co otwarta ku morzu, ma ściany z niebotycznych gór, obwieszonych posępnymi zasłonami obłoków.
Po jednej stronie tej wielkiej krzywizny, tuż na brzegu Republiki Costaguany, ostatni kraniec wybrzeża tworzy niepozorny przylądek zwany Punta Mala. Sam ten punkt lądu od środka zatoki jest zupełnie niewidoczny, natomiast trzon stromego wzgórza w głębi kreśli się nikłym cieniem na przestworzu niebieskim.
Po drugiej stronie coś, co wydaje się niby samotnym strzępem błękitnej mgły, pławi się lekko w przeźroczach widnokręgu. To półwysep Azuera, dziki zwał ostrych krzesanic14 i kamienistych równi, przerżniętych pionowymi wąwozami. Sięga on daleko w morze niby srogi łeb kamienny, który wyciąga się z przyodzianego zielenią wybrzeża na cienkiej, piaszczystej szyi, pokrytej gęstwą ciernistych zarośli. Zupełnie pozbawiony wody, gdyż opady deszczowe ściekają od razu ze wszech stron do morza, nie ma podobno nawet tyle ziemi, żeby wyżywić bodaj jedno źdźbło trawy, jak gdyby go poraziła jakaś klątwa. Biedacy, którym mętny instynkt pociechy każe kojarzyć zło z bogactwem, utrzymują, iż jest jałowy, gdyż kryje w sobie zaklęte skarby. Pospólstwo okoliczne, peonowie15 z estancji16, vaqueros17 z równin nadmorskich, obłaskawieni Indianie, którzy idą z daleka, by przynieść na targ wiązkę trzciny cukrowej lub koszyk kukurydzy, niewart trzech groszy, są przeświadczeni, iż stosy lśniącego złota leżą w mrokach przepaścistych otchłani, brużdżących kamieniste płaszczyzny Azuery. Podanie utrzymuje, iż w prastarych czasach zginęło tam wielu zuchwalców, którzy się wybierali na poszukiwanie tych skarbów. Krążą również pogłoski, że już za pamięci ludzkiej dwu wędrownych marynarzy – ponoć Americanos18, lecz na pewno gringos19 w swoim rodzaju – namówiło pewnego szulera, złajdaczonego mozo20 i ukradli we trójkę osła, który miał dźwigać dla nich wiązkę suchego chrustu, bukłak z wodą i zapas żywności na parę dni. Tak zaopatrzeni, z rewolwerami u pasa, wyruszyli, by maczetami utorować sobie drogę wśród ciernistych zarośli pokrywających przesmyk półwyspu.
Następnego wieczora pionowy słup dymu (który mógł pochodzić tylko z ich ogniska) po raz pierwszy za pamięci ludzkiej zamajaczył nikłą smugą na tle nieba, ponad ostrą jak brzytwa krzesanicą kamiennej głowy. Załoga przybrzeżnego szkunera, który stał o trzy mile od brzegu, patrzyła ze zdumieniem na to zjawisko aż do nastania ciemności. Pewien rybak murzyński, mieszkający w ustronnej chacie wznoszącej się opodal nad małą zatoczką, widział, jak wybierali się w drogę, i zwracał bacznie uwagę, czy nie dojrzy jakiegoś znaku. Przywołał żonę, właśnie gdy słońce już zachodziło. Śledzili oboje osobliwego zwiastuna z zazdrością, niedowierzaniem i grozą. Ale bezbożni awanturnicy nie dali już odtąd żadnego znaku. Nikt potem nie widział ani marynarzy, ani Indianina, ani ukradzionego kłapoucha. Za duszę mozo, który pochodził z Sulaco, kazała jego żona odprawić kilka mszy; biednemu czworonogowi, jako że był bez grzechu, pozwolono prawdopodobnie zginąć własną śmiercią; ale co do dwóch gringos, którzy są żywymi widmami, utarło się przeświadczenie, iż po dziś dzień przebywają wśród głazów pod złowrogim zaklęciem swego szczęsnego losu. Ich dusze nie mogą opuścić swych ciał, dzierżących straż nad odkrytym skarbem. Są teraz bogaci, ale łakną i pragną – osobliwa teoria o zawziętych duchach gringos, pokutujących w zetlałych i wynędzniałych zewłokach upartych niedowiarków, podczas gdy chrześcijanin wyrzekłby się wszystkiego i byłby zbawiony.
Tacy to są ci legendarni mieszkańcy Azuery, strzegący jej zaklętych skarbów. Cień na niebie po jednej stronie wraz z krągłym strzępem błękitnych wyziewów plamiących świetlisty rąbek widnokręgu po drugiej – oto dwa najskrajniejsze punkty zakola, które nosi nazwę Golfo Placido, gdyż jeszcze się nie zdarzyło, aby mocny wicher dął nad jego wodami.
Minąwszy wyobrażoną linię przeprowadzoną od Punta Mala do Azuery, okręty płynące z Europy zwracają się ku Sulaco, wolne naraz od ostrych podmuchów oceanicznych. Dostają się w moc płochych powiewów, które igrają z nimi nieraz przez trzydzieści godzin na tej przestrzeni. Przed nimi ogrom spokojnej zatoki wypełniają przez znaczniejszą część roku wielkie kłęby nieruchomych i mętnych obłoków. Zdarzają się jednak czasem jasne poranki, a wówczas inny cień pada na rozpostarte tonie. Brzask świta za spiętrzoną, szczerbatą ścianą Kordylierów21, tworząc wyrazistą wizję ciemnych turni, których strome zbocza wystrzeliwują z wyniosłego podścieliska borów, sięgających aż po sam skraj wybrzeża. Wśród nich biały szczyt Higueroty dźwiga się majestatycznie w bezmiar błękitu. Nagie zwały olbrzymich skał nakrapiają nikłymi, czarnymi plamkami śnieżną biel jej kopuły.
Później, gdy południowe słońce rozproszy z zatoki cienie górskie, z niżej położonych dolin zaczynają wypełzać chmury. Oblekają w posępne łachmany obnażone urwiska krzesanic, wznoszących się nad lesistymi upłazami22, przysłaniają szczyty, kłębią się zwichrzonymi pasmami wśród śniegów Higueroty. Kordyliery pierzchają z oczu, jak gdyby się roztapiały w wielkich ławicach szarych i czarnych wyziewów, które staczają się ku morzu i zanikają doszczętnie w przejrzystym powietrzu pod płomienistym tchnieniem dnia. Niknący kraniec mgławicy wciąż posuwa się naprzód, ale rzadko dosięga środka zatoki. Marynarze powiadają, że pożera ją słońce. Bywa niekiedy, iż posępna żagiew piorunowa błyśnie z łona obłoków, przebiegnie po zatoce, ujdzie na pełne morze za Azuerą, rozpali się tam nagle płomieniem i załomocze niby jakiś złowrogi, napowietrzny okręt korsarski, przyległszy na widnokręgu i ogarnąwszy morze.
Nocą opary podnoszą się ku niebu, pogrążając cały przestwór spokojnej zatoki w nieprzeniknionych ciemnościach. Tu i ówdzie słychać, jak szmer rzęsistego deszczu wszczyna się i nagle ustaje. Te mgliste noce są przysłowiowe dla marynarzy wzdłuż całego zachodniego wybrzeża wielkiego lądu. Niebo, ziemia i morze nikną bez śladu, gdy Placido – jak zwykli powiadać – ułoży się do snu pod swym czarnym poncho23. Nieliczne gwiazdy, widniejące od strony morza, poniżej chmurnego sklepienia, migocą blado, niby w czeluści czarnej jaskini. Płynący niewidzialnie wśród jej bezmiaru okręt drży pod stopami, a jego żagle szeleszczą w ciemności nad głową. Sam Bóg nie dojrzy – dodają, bluźniąc zgryźliwie – co tam czyni ręka ludzka i można by bezkarnie samego diabła wezwać na pomoc, gdyby nawet jego złość nie traciła swej mocy w tym głuchym mroku.