Brzegi zatoki są wszędzie strome. Trzy niezamieszkane wysepki, zanurzone w powodzi słonecznej tuż poza obrębem mglistej opony24, a położone naprzeciw ujścia portu w Sulaco, noszą miano Izabel.
Jest Wielka Izabela i całkiem okrągła Mała Izabela oraz najmniejsza z nich, Hermoza.
Ma ona zaledwie stopę wysokości i około siedmiu kroków średnicy. Jest to po prostu płaski wierzchołek szarej skały, który dymi po deszczu jak perzyna25. Przed zachodem słońca nikt nie śmie stanąć na niej bosą nogą. Na Małej Izabeli stara, łachmaniasta palma o grubym, pękatym pniu najeżonym kolcami, istna wiedźma wśród drzew palmowych, szemrze posępnymi kiściami obumarłych liści nad jałowymi piachami. Wielka Izabela ma źródło czystej wody, tryskającej z urwiska spiętrzonego nad rozpadliną. Podobny do szmaragdu, zielony klin ziemi tworzy płaszczyznę nad morzem, a na nim wznoszą się dwa drzewa, rosnące blisko siebie i zaścielające podnóże swych gładkich pni wielkim kręgiem cienia.
Jar przerzyna wyspę podłużnie od jednego krańca do drugiego i jest pełen chaszczy. Wyższy jego brzeg rozszczepia głęboka, kręta szczelina, natomiast niższy przekształca się w płytką kotlinę i zlewa się z wąską smugą piaszczystego wybrzeża.
Z niższego krańca Wielkiej Izabeli wnika oko przez otwór, oddalony o jakieś dwie mile i jakby wyrąbany siekierą w regularnej falistości wybrzeża, wprost do portu w Sulaco. Jest to podłużna tafla wodna podobna do jeziora. Po jednej stronie lesiste garby i doliny Kordylierów staczają się pod kątem prostym aż do samego wybrzeża, po drugiej wielka płaszczyzna Sulaco gubi się w opalowej tajemnicy niezmierzonej oddali, zasnutej suchymi oparami. Samo miasto Sulaco – szczyty murów, wielka kopuła, białe balkony wybłyskujące z gęstwy gajów pomarańczowych – leży między górami a morzem, w niewielkiej odległości od portu i poza linią prostą, po której wzrok biegnie od strony morza.
Rozdział II
Jedyną oznaką działalności handlowej w porcie widoczną z plaży Wielkiej Izabeli jest graniasty, niezdarny kraniec drewnianego pomostu, który Towarzystwo Oceanicznej Żeglugi Parowej (w mowie potocznej T.O.Ż.P.) przerzuciło przez płytszą część zatoki, skoro tylko postanowiło uczynić Sulaco jednym ze swych portów węzłowych dla Republiki Costaguany. Państwo to posiada kilka przystani na swym długim wybrzeżu, lecz z wyjątkiem Cayty, mającej istotnie duże znaczenie, wszystkie inne są albo małymi i niedogodnymi załomami w skalistych brzegach – jak na przykład Esmeralda, położona o sześćdziesiąt mil dalej na południe – albo też zwykłymi postojami, otwartymi dla wiatrów i narażonymi na wrzenie toni morskiej.
Być może, iż warunki klimatyczne, które trzymały z dala floty handlowe wieków minionych, skłoniły T.O.Ż.P. do naruszenia świątynnej ciszy, chroniącej spokojny byt Sulaco. Zmienne powiewy, bujające swobodnie po ogromnym półokręgu wód okolonych głowicą Azuery, nie mogły ubezwładnić potęgi pary, jaką rozporządzała jego znakomita flota. Rok po roku czarne kadłuby jego okrętów krążyły wzdłuż wybrzeża, wpływały do portu i z niego wypływały, mijały Azuerę, Izabele i Punta Mala – nie dbając na nic prócz przemocy czasu. Ich nazwy, imiona zaczerpnięte z mitologii, spowszedniały na wybrzeżach, które nigdy nie pozostawały pod władzą bogów olimpijskich. „Junona” znana była tylko ze swych wygodnych kabin w kadłubie, „Saturn” z genialności swego kapitana oraz przepysznie malowanego i złoconego salonu, natomiast „Ganimedes” nadawał się głównie do przewozu bydła, więc unikali go wszyscy podróżni obeznani z wybrzeżem. Najuboższy Indianin z najmarniejszej wioski nabrzeżnej znał „Cerbera”, niewielkiego, czarnego kopciucha, pozbawionego wdzięku i ludzkich urządzeń, który wałęsał się wzdłuż lesistych nizin pobrzeżnych, tuż obok potężnych, groźnych skał, i przystawał uprzejmie przed każdą kępą chat dla zabrania ziemiopłodów, począwszy od trzyfuntowej bryłki kauczuku zawiniętej w suchą trawę.
A ponieważ statki te rzadko pomijały najdrobniejszą bodaj przesyłkę, nie naraziły nikogo na stratę cielaka i nie utopiły ani jednego ze swych podróżnych, więc firma T.O.Ż.P. słynęła ze swej rzetelności. Powiadano, iż pod jej opieką życie i mienie ludzkie jest bezpieczniejsze na wodzie niżeli pod własnym dachem na lądzie.
Naczelnik sekcji T.O.Ż.P. w Sulaco, obsługującej całą Costaguanę, był bardzo dumny ze stanowiska, jakie zajęło jego przedsiębiorstwo. Duma ta wyrażała się w słowach, które nader często rozbrzmiewały z jego ust: „My nie mylimy się nigdy”. W stosunku do oficerów Towarzystwa przybierały one formę surowego napomnienia: „Nie powinniśmy mylić się nigdy! Nie zniósłbym tu pomyłek i nic mnie nie obchodzi, co tam Smith robi w swoim kącie”.
Smith, którego nigdy nie widział na oczy, był również naczelnikiem z ramienia przedsiębiorstwa, urzędującym o jakieś tysiąc pięćset mil od Sulaco. „Nie mówcie nic o waszym Smisie”.
Po czym, uspokajając się nagle, zwykł był odprawiać swych podwładnych z wyszukaną niedbałością:
– Smith wie tyle o tym lądzie, co niemowlę u piersi.
„Nasz przezacny señor26 Mitchell”, jak wyrażały się sfery przemysłowe i urzędowe w Sulaco, „czepialski Joe”, jak powiadali komendanci okrętów Towarzystwa – kapitan Józef Mitchell, chełpił się głęboką znajomością spraw i ludzi miejscowych – cosas de Costaguana27. Za najbardziej niekorzystne z nich dla prawidłowej działalności swego przedsiębiorstwa uważał częste zmiany rządu, powodowane przez rewolucje o charakterze wojskowym.
Ówczesna atmosfera polityczna republiki była na ogół burzliwa. Patriotyczni zbiegowie z pokonanego stronnictwa zdobyli się na pomysł wywołania nowego przewrotu na wybrzeżu przy pomocy parowca, naładowanego do połowy bronią ręczną i amunicją. Tej obfitości zasobów dziwił się kapitan Mitchell niepomiernie, ile że uchodząc, byli ogołoceni ze wszystkiego. Nadmieniał, iż „wyglądali, jak gdyby nie mieli przy sobie dość drobnych, żeby zapłacić za wyjazd z ojczyzny”. A mógł mówić ze znajomością rzeczy, gdyż przy pewnej pamiętnej sposobności wzywano go, by ocalił życie dyktatora oraz kilku urzędników z Sulaco, mianowicie przedstawiciela władzy administracyjnej, dyrektora ceł oraz naczelnika policji, którzy należeli do obalonego rządu. Biedny señor Ribiera (tak nazywał się ów dyktator), przegrawszy bitwę pod Socorro, ujechał osiemdziesiąt mil, przedzierając się rozpaczliwie przez przesmyki górskie, gdyż miał nadzieję, że uda mu się wyprzedzić fatalne nowiny – czego oczywiście nie zdołał dokonać na kulawym mule. Na domiar zwierzę padło pod nim martwe na końcu alamedy28, gdzie wieczorami grywa niekiedy muzyka wojskowa, gdy nie ma rewolucji. „Panie – mawiał dalej kapitan Mitchell z niezmierną powagą – żałosny koniec tego muła zwrócił uwagę na nieszczęśliwego jeźdźca. Rysy jego rozpoznało kilku zbiegów z armii dyktatora wśród łotrowskiego motłochu, który wybijał już szyby w gmachu Intendencji29”.
Wczesnym rankiem tego dnia władze miejscowe z Sulaco schroniły się w biurach T.O.Ż.P., potężnym budynku, położonym na brzegu u końca pomostu, pozostawiając miasto na pastwę rewolucyjnej tłuszczy. Dyktator, przeklinany przez ludność z powodu surowego prawa poborowego, do którego zmusiły go konieczności wojenne, miał wszelkie widoki, iż rozszarpią go na ćwierci. Na szczęście Nostromo – nieoceniony człowiek! – wraz z garścią włoskich robotników, sprowadzonych do budowy Centralnej Kolei Państwowej, był pod ręką i zdołał go wyrwać z tłumu – przynajmniej na razie. Ostatecznie kapitanowi Mitchellowi udało się przewieźć ich wszystkich własną łodzią na jeden z parowców Towarzystwa – była to „Minerwa” – który szczęsnym trafem właśnie w tej chwili zawijał do portu. Trzeba było spuszczać tych panów na linie przez otwór w tylnej ścianie domu, gdy tymczasem motłoch, który wyroił się z miasta i rozproszył wzdłuż wybrzeża, wył i pienił się u frontowego podnóża budynku. Dostojny przedstawiciel T.O.Ż.P. musiał potem biec z nimi przez całą długość pomostu; był to rozpaczliwy bieg, po prostu karkołomny – i znów Nostromo, ten kochany człowiek, tym razem na czele zastępu robotników portowych Towarzystwa bronił pomostu przed naporem tłuszczy i pozwolił zbiegom dotrzeć do łodzi, która czekała już na nich u drugiego krańca z flagą Towarzystwa zatkniętą na rufie. Sypały się strzały, kije i kamienie, rzucano nawet nożami. Kapitan Mitchell pokazywał długą bliznę ponad lewym uchem i na skroni, pochodzącą od ostrza brzytwy przytwierdzonej do kija – broni, wedle niego, bardzo cenionej „przez najgorszą hołotę murzyńską”.